Grand Theft Auto IV. Bałkański imigrant zostaje gangsterem
Grę można nadal złapać na przecenach na Steamie za ok. 25 zł, co stanowi jakość w stosunku do starej trylogii 3D, czyli GTA III, „Vice City” i „San Andreas”. Tę bowiem kupicie z legalnych źródeł już tylko w formie pokracznego remastera, za który to zresztą Rockstar życzy sobie 269 zł (sic!) w swoim oficjalnym sklepie. Trzeba zatem kuć żelazo, póki gorące, zanim czwórki także nie dopadnie klątwa beznadziejnej reedycji. Tym bardziej, że jest ona obecna w pakiecie z dwoma niezależnymi dodatkami – „The Lost and Damned” oraz „The Ballad of Gay Tony”.
Jak pamiętacie lub nie, GTA IV opowiada o losach Niko Bellicia, serbskiego imigranta, który przybywa do udającego Nowy Jork Liberty City celem zamieszkania u swojego kuzyna Romana. Oficjalnie chce rozpocząć w USA nowe życie, jednak ma on także ukryty cel, którym jest wyjaśnienie, kto z kolegów z oddziału podczas wojny na Bałkanach go zdradził lata wcześniej. Rzecz jasna, jak każda część tej gry, czwórka stanowi społeczny komentarz do mitu amerykańskiego snu, który w tej części zostaje zupełnie odarty z szat.
Głównym problemem produkcji jest to, że mniej więcej od połowy zupełnie rozmywa się jej tło fabularne. Pierwszy rozdział gry, w którym poznajemy członków rosyjskiej mafii, a na końcu zmuszeni zostajemy do ucieczki z części miasta udającej Brooklyn, w której zaczynamy rozgrywkę, jeszcze trzyma się kupy. Następnie stajemy się freelancerem – gangsterem do wynajęcia i pracujemy kolejno z gangami dowodzonymi przez Latynosów, czarnoskórych, Irlandczyków i dla tradycyjnej włoskiej mafii.
Grand Theft Auto IV. Problemy z fabułą
Jednak nie jest to w żaden sposób uzasadnione fabularnie poza tym, że Niko potrzebuje pieniędzy (ale nie wiadomo, na co, bo nie ma ich za bardzo gdzie wydawać – wycięto z tej części możliwość kupowania nieruchomości). Fabularne spoiwo w postaci poszukiwania dawnych kolegów zostało użyte w zbyt małej ilości. Jak się okaże, na nich i tak trafiamy na nich w dość kuriozalny sposób. W odróżnieniu chociażby od „San Andreas”, gdzie motorem napędowym głównego bohatera jest odbudowanie dawnej chwały gangu z Grove Street, Niko błąka się po mieście zupełnie bez ładu i składu.
A to staje się w pewnym momencie wybitnie irytujące przez to, że autami steruje się w tej części dosyć topornie, a szarobury filtr sprawia, że pół mapy wygląda tak samo. „San Andreas” czy później GTA V rozbijało misje na dane sektory mapy – przez co nie trzeba było się ciągle tłuc na jej drugi koniec. Tu pracujemy naraz dla wielu konkurencyjnych gangów, więc musimy być co chwila gdzie indziej. W efekcie czego na późniejszych etapach gry najlepiej dojeżdżać wszędzie taksówkami, co pozwala pominąć nużącą jazdę autem. Ale chyba nie o to miało chodzić.
Można twierdzić, że fabuła nigdy nie była specjalnie istotna w tej serii gier, do tego stopnia, że bohater GTA III nie dostał nawet początkowo imienia. W odróżnieniu od pozostałych części, czwórce i tak udało się spiąć całą historię sensowną klamrą, a nawet zaopatrzyć ją w morały (amerykański sen to kłamstwo, a po wpadnięciu w spiralę przemocy wyjście z niej jest niemożliwe). Jednak naprawdę szkoda tych fabularnych mielizn, które występują po drodze, bo sprawiają one, że ta gra przestaje być w pewnym momencie fajna, a kolejne misje zaczynają przypominać odrabianie niechcianej pracy domowej.
Grand Theft Auto IV. Misje też bywały lepsze
No właśnie, w porównaniu z misjami z innych części GTA IV także wypada blado. W starych częściach mieliśmy nie tylko zadania dużo trudniejsze, jak chociażby podkładanie bomb przy pomocy minihelikopterów na budowie w „Vice City” albo niesławny pościg za pociągiem z „San Andreas”, ale znacznie bardziej urozmaicone. Z tej drugiej gry pamiętam chociażby niepokojąco okrutne pogrzebanie faceta uwięzionego w toi-toiu za pomocą betoniarki.
Tymczasem czwórka od połowy gry oferuje nam niemal dokładnie to samo w kółko. Pojedź do jakiejś lokacji, zastrzel od 2 do 200 wrogów, wykonaj pościg za ostatnim z nich albo ucieknij z miejsca zdarzenia. Brakuje szalonej różnorodności rodem z GTA V, w której pływamy łodziami podwodnymi, wlatujemy mniejszym samolotem do większego albo organizujemy spektakularne włamy. Najlepszym zadaniem „czwórki” jest chyba dokonywany przez Niko i Irlandczyków napad na bank, który wywoła uśmiech na twarzy u każdego, kto pamięta film „Heat” z 1995 r. z Robertem De Niro i Alem Pacino w rolach głównych.
Z jakiegoś powodu z gry usunięto przydatne elementy, bez których ciężko sobie wyobrazić grę typu GTA. Pal licho statystyki postaci z „San Andreas”, ale gdzie są garaże do przechowywania aut? Gdzie modyfikacja wyglądu naszej postaci u fryzjera? Zamiast tego dostajemy telefon, na który wydzwaniają do nas irytujący znajomi, którzy wiecznie chcą umawiać się z nami na grę w kręgle.
To kolejny minus GTA IV – mimo bogactwa drugo- i trzecioplanowych postaci trudno polubić kogokolwiek z nich. Część naszych „przyjaciół”, jak rastaman Little Jacob czy paker Brucie, jest oparta na jednym stereotypie i nie da się z nimi wytrzymać. Konia z rzędem zaś temu, kto połapie się w tłumie Irlandczyków i Włochów, z którymi pracujemy pod koniec gry.
Grand Theft Auto IV. Diabeł tkwi w szczegółach
To może jakieś plusy? Mimo tego, że gra ma 14 lat (!), prezentuje się naprawdę pięknie – przy dobrych ustawieniach wcale nie widać upływu czasu, może poza modelami postaci. To też pierwsza część, w której strzelaniny są naprawdę fajne (nawet mimo ich powtarzalności pod koniec gry i tego, że po odblokowaniu karabinka M16 nie ma sensu korzystać z innych broni). Z perspektywy gracza PC błogosławieństwem jest też zrezygnowanie w tej części z misji lotniczych, których nigdy nie dało się przejść bez pada. Gra też obfituje w zaskakujące detale, których zabrakło w kolejnej części – jak realistyczne wgniecenia w karoseriach aut po stłuczkach albo morskie fale podczas pływania.
Esencją gier z cyklu zawsze był duży, otwarty świat, w którym można radośnie realizować fantazje objęte pewnym społecznym tabu – takie jak bezkarne rozjeżdżanie przechodniów, wysadzanie samochodów na ulicach w powietrze albo walka na śmierć i życie z tabunami stróżów prawa. To coś, o czym wiele osób myśli, ale ze względu na oczywiste normy społeczne nikt poza psychopatami nie realizuje. GTA IV do tego się, owszem, nadaje… ale za to następna część gry również, i to nawet chyba lepiej.
Czytaj także:
Czy warto zatem w 2022 r. odpalać Grand Theft Auto IV? Dla fanów serii to nadal jest pozycja obowiązkowa. Przeciętnemu graczowi, który nie miał z grami spod tego szyldu styczności, raczej zaleciłbym najpierw odpalić piątkę, tym bardziej, że oprócz ciekawszej kampanii oferuje ona także nadal rozwijany tryb multiplayer (serwery czwórki dawno wyłączono). Ale mimo wszystkich wad dla zupełnie nowego gracza GTA IV i tak będzie przyjemniejszym doświadczenie niż stara trylogia, przez którą naprawdę można wywalić komputer za okno po zawaleniu 20 raz z rzędu misji z pociągiem.
Polecamy: