Pierwsze fazy Marvela. Produkt idealny
W ciągu ostatnich kilkunastu lat wielu z nas miało okazję zakochać się w kolorowej – i jakże satysfakcjonującej – wizji marvelowskiego świata. Kinowa saga dawała nam wszystko to, czego potrzebowała szeroka, międzynarodowa publiczność: bohaterów z ponadnaturalnymi atrybutami, mniej lub bardziej ogarniętych złoczyńców, niewymagającą fabułę i śmieszne gagi.
Dodajmy do tego staranną selekcję reżyserów i artystów wcielających się w charakterystyczne komiksowe postacie, i tak oto otrzymamy przepis na globalny sukces – nie tylko finansowy, ale również, co do zasady, artystyczny.
Odbiór filmów MCU był (jak dotąd) zazwyczaj dobry lub bardzo dobry, o czym świadczą choćby wysokie oceny na serwisach typu Rotten Tomatoes. Bardziej wymagający widzowie potrafili wybaczyć twórcom ślepe nawalanki w zamian za kolejne części wielkiej, kosmicznej układanki, które doprowadziły nas do kulminacji w Wojnie bez granic i fabularnego rozwiązania w Końcu gry.
W kolejny, czwarty etap swojej twórczości Marvel Cinematic Universe wkraczał więc z pozycji jednocześnie wygodnej i kłopotliwej. Z jednej strony daliśmy superbohaterom imponujący kredyt zaufania, z drugiej – oczekiwania wielu widzów stały się bardzo (zbyt?) wygórowane.
Disney i Marvel zaczynają współpracę. Ze średnim skutkiem
Pomiędzy III a IV fazą nastąpiły dwa wydarzenia, które w mojej opinii przyspieszyły początek końca fenomenu superbohaterów w dotychczasowym wydaniu. Po pierwsze, pandemia COVID-19 spowodowała opóźnienia w dystrybucji, przez co po długiej przerwie dostaliśmy bardzo dużo premier w stosunkowo krótkim czasie. Po drugie, w 2019 roku na MCU swoją rękę położył… Disney.
Jedno i drugie spowodowało, że od połowy 2021 roku jesteśmy zasypywani lawiną produkcji (w tym bezprecedensową liczbą seriali MCU na platformie Disney+), których jakość już w trakcie oglądania możemy w zdecydowanej większości kwestionować. Studio postanowiło rozpocząć tak zwaną „IV fazę” Czarną Wdową, czyli długo wyczekiwanym, superbohaterskim filmem skupiającym się na postaci kobiecej. Wielkie dzięki – pierwszy samodzielny film o superbohaterce w MCU to opowieść retrospektywna, pokazana już po jej śmierci.
Po tej nieszczególnie udanej premierze MCU dostarczyło nam eklektyczną paradę superbohaterów: starych i nowych, interesujących i bezsensownych. W krótkim czasie zostaliśmy zasypani kolejnymi filami (Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni, Eternals, Spiderman: Bez drogi do domu, Doktor Strange w multiwersum obłędu, Thor: Miłość i grom), a także garścią miałkich seriali, których – może poza Lokim i WandaVision – równie dobrze mogłoby po prostu nie być.
Marvel się skończył? Czas na przedefiniowanie superbohaterów
W szerokim i zróżnicowanym środowisku odbiorców kina komiksowego widzę te same reakcje, które zauważam już od jakiegoś czasu u siebie. Choć najnowszy Spiderman został doceniony zarówno przez publiczność, jak i krytyków, to jego fenomen opiera się głównie na sentymencie. Obejrzeniu niemal każdej nowej produkcji towarzyszy mniejsze lub większe rozczarowanie.
Po premierze Multiwersum obłędu po sieci krążyły memy wyśmiewające sposób zawiązania akcji oraz motywację antagonistki. Thor: Miłość i grom padł ofiarą krytyki z powodu nieadekwatnej do poruszanych tematów lekkości i przeładowania komizmem. Rzucanym na Disney+ serialom wydaje się brakować pomysłu na siebie, a przedstawianie mniejszości kulturowych z pozycji amerykańskiego studia wypada blado.
Bo dziś to już po prostu nie działa. Kiedy kilkanaście lat temu superbohaterowie „w nowoczesnym wydaniu” podbijali popkulturę, czuliśmy ich ekskluzywność. Dziś, po obejrzeniu najnowszych pozycji dostępnych na Disney+ można odnieść wrażenie, że co drugi dzieciak z Nowego Jorku posiada jakąś nadprzyrodzoną moc. W tym chaosie zgubiła się nie tylko linia fabularna, ale również serce i resztki rozsądku.
Jak lekkość i komediowy charakter wspomnianego już Thora ma korespondować z wątkami depresji, kryzysu egzystencjalnego i śmierci bliskich? Dlaczego w Doktorze Strange’u wielka bitwa z antagonistką odbywa się na samym początku filmu, a cała jego reszta wydaje się przypadkowym skakaniem od wydarzenia do wydarzenia?
Pokochaliśmy naszych superbohaterów. Wielu z nas chciałoby zobaczyć ich dalszy rozwój, spojrzeć na ich osobowości – doświadczyć nad-ludzi od ludzkiej strony. Tymczasem akcja w filmach o naszych ulubionych bohaterach bezdusznie pędzi w nieokreślonym celu. Tam zaś, gdzie postaci są nam dopiero przedstawiane (więc nie zdążyliśmy nawiązać z nimi żadnej relacji), twórcy częstują nas przydługimi rozterkami emocjonalnymi – jednak nie potrafią nimi skutecznie zaciekawić.
Czytaj także:
- Piotr Adamczyk w filmie Marvela. Mierzy się z Avengersem
- Oscary 2022. Dlaczego animacja nie jest traktowana poważnie?
Niektórzy z nas stawiają tezę, że MCU oblicza swój sukces tylko w kategoriach niedzielnej rozrywki i nie zamierza porywać się na ambitniejsze projekty. Przeczy temu jednak angażowanie interesujących artystów, takich jak Chloé Zhao, Sam Raimi czy Taika Waititi. Z drugiej strony Marvel zdaje się cierpieć na to samo, co przejęte przez Disneya uniwersum Gwiezdnych Wojen – zimną kalkulację korporacyjnej machiny.
Entuzjazm nie wygasł jeszcze całkowicie. Czy erę superbohaterów czeka smutny koniec, czy też uda im się wskrzesić własny fenomen? Wszystko zależy od tego, czy ich twórcy są zdolni do obserwacji, samokrytyki i wyciągania wniosków. Po marvelowskim panelu na Comic-Conie i gęstości ogłoszonych premier w fazie V i VI to raczej wątpliwe. Wydaje się jednak że dziś, w nowych okolicznościach, największy problem jest zupełnie inny – ludzkość przestaje potrzebować superbohaterów. Może więc czas na zredefiniowanie ich koncepcji?
Polecamy: