„Sandman”. O czym opowiada?
Sandman to seria opowieści skupionych wokół enigmatycznej postaci Morfeusza, Władcy Snów, jednego z siedmiu Nieskończonych – bytów związanych z immanentnymi aspektami ludzkiej egzystencji (oprócz Snu są to: Przeznaczenie, Śmierć, Pożądanie, Rozpacz, Zniszczenie i Maligna).
Historia – zarówno komiksowa, jak i serialowa – zaczyna się od uwięzienia tytułowego bohatera przez grupę okultystów na początku XX wieku. Od tego momentu jesteśmy stopniowo wprowadzani w kolejne wątki, poznajemy bohaterów i ich motywacje, obserwujemy konsekwencje, jakie dla przedstawionego świata rodzą podejmowane przez nich decyzje.
O samym tytułowym Sandmanie – postaci z początku dość antypatycznej – dowiadujemy się niewiele. Pozbawiony mocy i więziony przez stulecie w szklanej klatce, w końcu wydostaje się na wolność – by dowiedzieć się, że jego artefakty (będące źródłem jego mocy) zostały rozkradzione, królestwo popadło w ruinę, a jego mieszkańcy – sny i koszmary – rozpierzchły się po świecie.
„Sandman”. Problemy z serialową adaptacją
Netflix, tworząc adaptację Sandmana, musiał wyraźnie czuć na swoich plecach oddech Neila Gaimana – twórcy, któremu zdarzyło się już storpedować plany przeniesienia komiksu na ekran. Dlatego też otrzymujemy dobre i wierne (choć, rzecz jasna, nieco uproszczone na potrzeby serialu) odwzorowanie fabuły.
Odnoszę jednak wrażenie, że pod względem estetyki, tak przecież istotnej w Sandmanie, osiągnięto swego rodzaju oportunistyczny kompromis – elementy ciężkie i oniryczne uładzono do tego stopnia, by były przyjemne w odbiorze dla szerokiego grona odbiorców platformy streamingowej. I ta właśnie wygładzona (ciśnie się na usta słowo „młodzieżowa”) rzeczywistość jest główną przyczyną, dla której netflixowego Sandmana ogląda się dobrze i z zaciekawieniem, ale bez fascynacji.
Muszę przyznać, że zdziwiła mnie kreacja głównego bohatera, na którą zdecydował się Netflix. Komiksowy Morfeusz, wyraźnie wielowiekowy i nasuwający skojarzenia z wyglądem Ozziego Osbourne’a czy Nicka Cave’a, został w serialu przedstawiony jako młody mężczyzna, starannie wystylizowany w myśl subkultury „emo”.
Estetyka komiksowego Sandmana zbliżona jest do Króla Olch Goethego – oniryczna, pełna metafor i mroku. W zachowawczej i bezpiecznej adaptacji Netflixa brakuje tych elementów – choć twórcy zdecydowali się na warte odnotowania zabiegi mające na celu „udziwnić” obraz, np. filmowanie z wykorzystaniem rybiego oka, to przedstawienie świata trudno nazwać wizjonerskim.
A zasiadając do netflixowego Sandmana byłam głodna audiowizualnego szaleństwa, które miało potencjał spisać się wyśmienicie w takiej odsłonie – pozbawionej chronologii, burzliwej, a nierzadko przypominającej koszmary. Wiemy przecież, że Netlflix, choć przyzwyczaił nas do taśmowej produkcji miałkich filmów i seriali, jest zdolny do inwestowania w arcydzieła kinematografii – za przykład mogą służyć choćby nominowane do Oscara „Psie pazury”.
Czytaj także:
- „Miasto jest nasze”. Na wojnie policji z obywatelami przegrywają wszyscy
- „Barry”. Arcydzieło gatunku czarnej komedii
Czy mimo wszystko warto obejrzeć Sandmana? Tak, choć bez nastawienia na nadmierną ambicję twórców. Świat snów i koszmarów jest sam w sobie na tyle interesujący, a poruszane w nim wątki związane z człowieczeństwem i nadczłowieczeństwem na tyle uniwersalne, że czas poświęcony na seans trudno nazwać straconym. Netflix opowiada nam o świecie Morfeusza w formie gotyckiej gawędy – nieco zamglonej, ale niezbyt ciężkiej, wielowątkowej, ale wciąż spójnej, gdzie naiwność w uroczy sposób splata się z egzystencjalizmem.
Dla wielu osób może być to odpowiedni wstęp do zanurzenia się w komiksową odsłonę Sandmana – przez wielu krytyków ocenianą jako „DC dla intelektualistów”. Mnie pozostaje czekać na decyzję o emisji kolejnego sezonu i liczyć na to, że tym razem twórcy porzucą bezpieczną narrację na rzecz wyśnionego szaleństwa.
Polecamy: