wtorek, 23 kwietnia, 2024
Strona głównaKulturaWiedźmin. Klęska drugiego sezonu

Wiedźmin. Klęska drugiego sezonu

Drugi sezon netflixowskiego „Wiedźmina” nie cieszy się w Polsce specjalnym uznaniem. Pomimo otrzymania pozytywnych ocen od krytyków na portalach Rotten Tomatoes czy od widzów na imdb, fani nad Wisłą pozostają sceptyczni. Zasadniczo krytyka skupia się jednak głównie nie na tym, co trzeba.

Gdy Moskale przyjechali do Soplicowa

Aż 30 proc. użytkowników portalu IMDB dało „Wiedźminowi” maksymalną notę 10/10. Na rodzimym Filmwebie ogólna ocena to nadal niezłe 7,4/10, ale nowy sezon ma już tylko 5,6/10. To już natomiast niewiele więcej od polskiego serialu z Michałem Żebrowskim z 2002 r., uniwersalnie wymienianego jako symbol kiczu i marnej, przaśnej produkcji. Głównym zarzutem jest przede wszystkim nietrzymanie się osi fabularnej „Krwi elfów”, bo to głównie z tej części wiedźmińskiej sagi czerpie druga seria, a także drewniana gra części obsady.

Ziarno prawdy w beczce dziegciu

Jeśli chodzi o wierność adaptacji, to jest z nią tak, jak z dostępnymi w internecie fotografiami przedstawiającymi to, co widzi osoba mająca zawał serca. Niby wszystko wygląda dziwnie znajomo, ale jeśli spojrzeć bliżej, to nic się nie zgadza. Pierwsze odcinki w wątku fabularnym Ciri i Geralta są jeszcze całkiem spójne z materiałem źródłowym. Wiedźmin, który pod koniec opowiadań odnajduje w wojennej zawierusze obiecane mu dziecko-niespodziankę, zabiera je do swojego siedliszcza w Kaer Morhen. Tam z kolei z braku lepszego pomysłu zaczyna uczyć Ciri tego, co sam umie najlepiej – walki i sztuki przetrwania. Po drodze dochodzi jeszcze do adaptacji opowiadania „Ziarno prawdy” – najlepszego odcinka sezonu, utrzymanego jeszcze w duchu niezłej pierwszej serii.

Modyfikacja pewnych wątków pobocznych do pewnego momentu nie ma znaczenia dla głównej fabuły. To, że pewna epizodyczna, piątoplanowa postać otrzymuje w Kaer Morhen większą rólkę, po czym ginie, jest bez znaczenia. Nieco gorzej wyglądają pozostałe wątki serialu. Jeszcze rozgrywka polityczna między czarodziejami i władcami z grubsza oddaje treść materiału źródłowego, chociaż robienie na siłę paraleli losu elfów tego świata z Shoah i budową państwa Izrael wydaje mi się nie na miejscu.

Nie mam pretensji do tego, że scenarzyści pokazują, że postaci, które pojawią się dopiero później (Cahir, Fringilla, Tissaia etc.) żyją, zajmują się czymś, mają już swoje plany i motywacje. „Krew elfów” to jeszcze powieść raczej jednowątkowa, a twórcy zdecydowali się już dawno temu na bombastyczne widowisko, które ma wejść w buty „Gry o Tron” – zrozumiała jest konieczność osadzenia akcji w różnych miejscach świata. Dla czytelnika powieści na przykład jasne powinno być, że wątek elfi służy pogłębionemu umotywowaniu ich późniejszych działań, kiedy to podejmą na wielką skalę partyzancką walkę przeciwko ludziom z Królestw Północy.

Fikołki fabularne zamiast „Krwi elfów”

W toku serialu myślałem, że będzie dobrze, ale jednak pod koniec tego sezonu, mniej więcej od opuszczenia przez bohaterów chramu bogini Melitele, wszystko zaczyna się sypać jak domek z kart. Bohaterowie zaczynają się zachowywać jak pijane dzieci we mgle, a ich poczynania łamią zasadę trzech jedności w zakresie logiki czasu i miejsca akcji. Nie pomaga również sięganie co chwilę po zupełnie wyświechtane, najprostsze rozwiązania typu deus ex machina. Jedno jeszcze by uszło, ale tyle pod rząd? Opiszę teraz pokrótce kuriozalne rozwiązania fabularne, na które zdecydowali się scenarzyści kosztem dalszej fabuły „Krwi elfów”. UWAGA, BĘDĄ SPOILERY:

Otóż wredny magik Rience dobija się do zamkniętych w pokoju Yennefer i Ciri. Co się okazuje? Nagle dziecko-niespodzianka potrafi wyczarować portal(!) i przenieść je obie do domku w innej części kontynentu. Tam okazuje się, że zwęgleni właściciele chaty leżą gdzieś w kącie. Obie postanawiają zatem udać się do Cintry, a przed zrujnowanym domkiem w wygodny sposób znajdują się akurat dwa osiodłane konie (!). Kobiety udają się zatem w podróż, zaś w międzyczasie Geralt rusza uratować swojego druha Jaskra, gnijącego w redańskim lochu, a środkiem transportu znów staje się magiczny portal. Razem z uwolnionym bardem również postanawiają udać się do Cintry. Nie mają jednak koni, ale akurat tak wygodnie się składa, że pięć metrów dalej stacjonuje krasnolud Yarpen Zigrin i jego kompania (!), z którymi mogą podróżować. Aczkolwiek w następnej scenie Jaskier idzie pieszo, więc pożyczenie konia od krasnali niewiele zmienia.

Po chwili przenosimy się pod mury Cintry. Tam Ciri niechcący używa magii, co sprawia, że znikąd pojawia się grupa nilfgaardzkich strażników. Oczywiście dziewczyny są nieuzbrojone, a Yennefer w tym sezonie nie może używać magii, więc rezultat jest znany… ale skąd, bo nagle pojawia się Geralt (!) i ratuje je z opresji. Najlepsze dopiero przed nami: otóż bohaterom znudziła się Cintra i postanawiają natychmiast udać się do… Kaer Morhen. Tam z kolei znajdują się dosłownie dwie minuty później, przy czym Yarpen i krasnoludy znikają z ekranu jak zabawka, która trafia do śmieci po pierwszym użyciu.

Nie wszystko musi kończyć się bitwą

Nie będę się już rozwodził nad finałową „bitwą”, w której opętana przez babę jagę Ciri spawnuje znikąd dinozaury w wielkiej sali w Kaer Morhen. Dość uznać, że naruszenie logiki czasu i miejsca to od czasów Sofoklesa jeden z najpoważniejszych błędów, jakie można popełnić pisząc scenariusz. W przedostatnim sezonie „Gry o Tron” doszło przecież do niesławnej sceny, w której uwięzieni na lodowym jeziorze wojownicy wysyłają kruka z prośbą o pomoc, ten przelatuje przez pół świata, następnie w odpowiedzi Daenerys wsiada na smoka, również leci przez ten sam dystans, by zastać identyczną sytuację, jak w punkcie wyjścia.

Tu z kolei wiedźmin i czarodziejka zaczynają rozmowę pod murami Cintry, by dalej kontynuować ją w Kaer Morhen, również na drugim końcu świata. Ja rozumiem, że mapy uniwersum wiedźmina nie są kanoniczne, ale to trochę tak, jakby w ekranizacji „Władcy Pierścieni” Górę Przeznaczenia ustawić sto metrów od norki Froda w Shire. Wiedźmińskie siedliszcze miało być na niedostępnym odludziu w dalekich górach Północy z jakiegoś powodu. Tę samą drogę co wiedźmin i czarodziejka niezależnie od tego przebywają Ciri z Jaskrem. Jak dali sobie radę z trudami podróży przez wrogie sobie granice, pełne bestii lasy, gdzie spali, co jedli, dlaczego nikt w tym serialu nie wozi bagaży… ech, nieważne, trzeba szybciej przejść do scen akcji. Może po drodze zjedli Yarpena Zigrina i jego kompanię? Ja za to pamiętam, że gdy w pierwszym sezonie „Gry o Tron” rodzina Starków udawała się do stolicy, to trwało to pół sezonu, a wieźli ze sobą kilka taborów.

Tymczasem zachowanie logiki czasu i miejsca było jednym z kluczowych elementów świata przedstawionego przez Andrzeja Sapkowskiego, w czym wydatnie pomagał bardzo chętnie podejmowany przez autora topos podróży. Cała istota wiedźmińskiego życia polega zresztą na tym, że wiecznie znajdują się na szlaku, zawieszeni w jakimś „pomiędzy”. W „Krwi elfów” osobowości bohaterów i relacje między nimi również klarują się podczas przemieszczania się z punktu A do B. Postaci rozmawiają, palą ogniska, spożywają posiłki, zmieniają się na nocnej warcie i sikają. To w podróży powieściowy Geralt po raz kolejny musi rewidować swoje pojęcie neutralności oraz mierzyć się z tym, że nie może jednocześnie opiekować się dzieckiem i wykonywać swojego zawodu.

Proza Sapkowskiego odarta z tego, co najlepsze

Z całym szacunkiem do pomysłów showrunnerów, ale również dramat konfliktu rasowego lepiej ukazuje scena, w której Yarpen Zigrin i jego kompania walczą z elfami i krasnoludami z partyzanckich grup Wiewiórek, aniżeli motyw budowy przez elfy swojego Izraela w serialowej Cintrze. Z kolei w późniejszych częściach właściwie znaczącą część czasu Geralt spędza w podróży przez świat, by odnaleźć Ciri. Dzięki temu, ile czasu to zajmuje, oboje są w stanie wejść w wiele relacji i przejść przemianę jako bohaterowie. Tymczasem na Netflixie zajęłoby to dziesięć minut, a potem resztę czasu oglądalibyśmy bijatykę z komputerowo wygenerowanymi stworami. Twórcy serialu, pozbywając się z fabuły toposu podróży, samodzielnie i bez powodu rezygnują z tego, co w prozie Sapkowskiego najlepsze.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że rozwiązania fabularne zaproponowane przez twórców serialu nie dość, że nie są lepsze od treści powieści, to nie prowadzą do zadowalającego rezultatu. Yennefer przez cały sezon nie może posługiwać się magią? Cyk, koniec sezonu i już może, wracamy do punktu wyjścia. W Kaer Morhen mieszka znacznie więcej wiedźminów niż w powieści? No, to trzeba ich pozabijać. Żeby było śmieszniej, w tak poprawnym politycznie serialu większość anonimowych zabójców potworów to postaci „tokenowe” o niekaukaskim kolorze skóry. Ktoś powie, że ten sezon zbudował pewne relacje między Geraltem i Yennefer. No dobra, ale tu twórcy naprawiają to, co zburzyli, pomijając w całości chociażby opowiadanie „Okruch lodu”. Ciri wie, że może czarować? No tak, w powieści to odbyło się na etapie szkółki świątynnej Melitele. Wracamy do punktu wyjścia.

Przez to, że wątek główny został tak potraktowany, połowa drugiego sezonu to pusty zapychacz czasu, po obejrzeniu którego nie jesteśmy nawet o krok do przodu w stosunku do tego, co wydarzyło się w powieści do momentu pojawienia się Ciri w świątyni. To zaś, co zrobiono z postaciami rubasznych krasnoludów, czy też kolorowych wiedźminów, wykreowanych tylko po to, by zginęli, naprawdę woła o pomstę do nieba. W zestawieniu z tym nowe wątki politycznych rozgrywek w Nilfgaardzie i Królestwach Północy wydają się istną maestrią, mimo że właściwie nie oferują nic ponad poziom innych światów fantasy. Złamanie podziału na dobrych i złych w tego typu uniwersach już od dawna jest standardem, a nie ekstrawagancją, a ponadto nie stanowi żadnego wyróżnika w stosunku do powieści.

Polecamy:

Problemem serialu nie są czarne elfy czy czarodzieje, ani też to, że większość pobocznych wątków zostało zmienionych czy przemieszanych. Nie są też nimi mgliste, miejscami niekoherentne fragmenty obfite w wizje i przepowiednie – w powieści także się od nich roi. Showrunnerzy zwyczajnie nie rozumieją tego, że ich własne decyzje pozostają in minus w stosunku do materiału źródłowego. Nie są oni w stanie zaproponować własnego materiału, który stałby chociażby blisko tego, co wykreował Sapkowski. Ich własne pomysły poboczne wobec przygód Geralta i Ciri, nawet jeśli są kiepskie, nie niszczą serialu, ponieważ widz dobrze wie, kto jest tu głównym bohaterem. Jednak pomieszanie w drugim sezonie, połączone z całkowitym złamaniem logiki czasu i miejsca, stawia serialową fabułę na półce z gimnazjalnym fanfiction.

Czytaj też:

Jedynym ratunkiem dla twórców może być powrót do korzeni. Przy tak kulejącej głównej opowieści tego serialu nie uratują nawet najdroższe efekty specjalne (no dobra, dinozaury w Kaer Morhen wyglądają świetnie, ale co z tego) czy dobra gra aktorska. O ile można mieć zastrzeżenia do paru aktorów, Henry Cavill jako Geralt i Joey Batey jako Jaskier naprawdę są świetni. Tyle, że długo nie poniosą tego na swoich barkach. A u Cavilla, ponoć zagorzałego fana powieści i gier, zaczynam już chyba zauważać momentami pewien rodzaj ironicznego uśmieszku, który miał na twarzy grając chociażby w fatalnych filmach o Supermanie. Uśmieszku faceta, który wie, że to nie idzie w dobrą stronę.

Moja ocena drugiego sezonu: 4/10

Bartłomiej Król
Bartłomiej Król
Prawnik, publicysta, redaktor. Na TrueStory pisze głównie o polityce zagranicznej i kulturze, chociaż nie zamierza się w czymkolwiek ograniczać.
ARTYKUŁY POWIĄZANE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NajNOWsze

NajPOPULARNIEJsze