Pamiętacie te początki gamingu? Szkolna świetlica, biurko ustawione w kącie, a na nim jeden komputer podejrzanej proweniencji, zlepiony z dwóch patyków i błota przez starszawą informatyczkę. Przy klawiaturze, w której brakuje kilku przycisków, siedzi jakiś młodociany samiec alfa, który okupuje sprzęt przez pół dnia, a reszta może co najwyżej zbić się w tłumik i kibicować jego nierównym zmaganiom. Całość puentuje lecące z przenośnego radia na baterie „Asereje”, wystukiwane rytmicznie o zgniłozieloną wykładzinę przez obute w tanie tenisówki dziecięce stopy. Witajcie w początkach lat 00., dekady zerowej.
Konia z rzędem kto wie, co oznacza „Dyna Blaster”
W bardzo niewiele ówczesnych gier można było grać w więcej niż jedną osobę, ale jedną z nich była pozycja, do których i dzisiaj warto wrócić – „Dyna Blaster”, europejska wersja „Bombermana” wydanego w 1990 r. na niedostępną wtedy w Polsce konsolę TurboGrafx-16. Wersja na Amigę, Atari ST i MS-DOS stanowiła port, który mógł rozpowszechnić się na szkolnych rupieciach albo przyniesionych przez waszych dumnych ojców pierwszych domowych sprzętach.
Z pewnością znacie podstawowy motyw tej gry, mogliście też zetknąć się z jedną z późniejszych przeróbek na stronach z gierkami online. Zabawa polega na spacerowaniu ludzikiem – tytułowym Bombermanem – po prostokątnej planszy i podkładaniem wybuchających podłużnym płomieniem bomb, w celu zabicia potworków w trybie singleplayer albo żywych przeciwników w multi.
Na domowym sprzęcie eksploatowałem najchętniej wersję jednoosobową. W kampanii wcielamy się w tytułowego Bombermana – stworzonego przez Doktora Mitsumori bojowego robota. Niestety Czarny Bomberman (silny wątek manichejski), druga jednostka tego typu, buntuje się i porywa córkę Doktora do zamku za siedmioma planszami, skąd oczywiście musimy ją uratować.
Po drodze przebijamy się przez typowe dla fantasy lokacje, takie jak las, rzeka czy góry, a każdy etap przewiduje osobnych przeciwników, potwory stworzone przez Czarnego Bombermana. Część wrogów po prostu chodzi bez celu po mapie, ignorując gracza, a przed innymi trzeba chować się za bombami albo klockami, bo pędzą w naszą stronę.
Ojciec chrzestny gatunku roguelite
Dynę Blaster można przejść na raz, zbierając punkty, ale gra generowała nam również kod, dzięki któremu można było rozpocząć bez punktów od etapu, na którym się poległo. To zaś sprawiło, że prędzej czy później każdy siedmiolatek mógł uporać się z Czarnym Bombermanem. Również generowane poziomy i walki z bossami zamykające każdy etap gry zbliżają Dynę Blaster do dzisiejszych klasyków gatunku roguelite takich jak Enter the Gungeon, The Binding of Isaac czy Hades. Gier o potężnym replay value, które polegają na wielokrotnym przemierzaniu podobnych do siebie lochów i walce z losowo generowanymi przeciwnikami, w których jednak śmierć gracza nie oznacza konieczności rozpoczęcia całej zabawy od początku.
Kampania jest bardzo krótka – chociaż w dzieciństwie zajmowała całą wieczność, przed pisaniem tego tekstu, gdy wiedziałem, co robię, uporałem się z całością w nieco ponad godzinę. Dodatkowo gra przewidywała też wersję multiplayerowej walki na śmierć i życie i to w takim wariancie była hitem świetlicy. Wprawdzie mogliśmy tłuc się tylko jeden na jednego na klawiaturze (nikt nie wiedział, skąd u licha wziąć dodatkowe kontrolery), ale i tak rozrywka była przednia. Szkoda, że do dyspozycji na multi mieliśmy jedną planszę z paroma potworkami – techniczne możliwości tych sprzętów pozwoliłyby przecież na więcej.
Franczyza zeszła na psy
Gdyby jednak Dyna Blaster była produkowana dziś, mielibyśmy kolejne dziesiątki przeciwników czy postaci grywalnych z unikatowymi umiejętnościami, prawda? Najnowsza wariacja Bombermana, Super Bomberman R z 2018 r., jest dostępny na Steamie w cenie… 190 złotych. Próżno jednak szukać w niej innowacji podobnej do wydania z 1990 r. – jest to już raczej generyczna platformówka akcji, jakich wiele na rynku.
Obecny właściciel – Konami – wydaje się mieć franczyzę gdzieś po kupnie Hudson Softu, oryginalnego producenta Bombermana, w 2012 r. Dość powiedzieć, że Hudson Soft między 1990 a 2010 r. wydał kilkadziesiąt edycji gry na różne platformy, a po tym czasie Konami… jedynie dwie. Dlatego też jednak my rekomendujemy zmierzenie się z legendą – klasyczna wersja gry jest dostępna za darmo w internecie jako freeware, zrobiono także port na Androida. Nic, tylko kłaść bomby.
Polecamy także:
Ło, Panie! Gralo się w 4(!) na jednej klawiaturze.
To była gierka.
Kupa śmiechu i dobrej zabawy.
Można tak było parę godzin.