- W przyszłym roku mają się rozpocząć zdjęcia do trzeciej części „Świętych z Bostonu”
- Pierwszy film z serii powstał w 1999 roku i zyskał status kultowego
- Oglądając go 20 lat później, czuje się, że z wymową filmu jest coś nie tak
Pierwszy raz obejrzałem ten film mając jakieś dziewięć lat. Wykorzystałem to, że ojciec usnął w fotelu i nikt nie każe mi jeszcze iść spać. Rozwalający gangsterów w rytm irlandzkiej muzyki bracia McManus z miejsca zostali moimi idolami. Film zrobił na mnie takie wrażenie, że po jednym seansie zapamiętałem nawet słowa modlitwy, które bohaterowie wypowiadali przed likwidowaniem rosyjskich mafiozów.
Tak samo było z resztą z rasistowskim żartem opowiadanym przez Rocco Włochom. Potem powtarzałem go wielokrotnie na szkolnym korytarzu, ale nikt się nie śmiał. Warto przypomnieć, że w tej scenie na ekranie pojawił się sam Ron Jeremy. To wtedy pewnie zobaczyłem go na ekranie po raz pierwszy.
Druga część „Świętych…” powstała kiedy byłem już w gimnazjum i nie doczekała się w Polsce kinowej dystrybucji. Na szczęście była to już era dostępu do internetu i złote lata „zatoki piratów”, z której film pobrał mój znajomy. Kontynuacja przygód braci McManus nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak „jedynka”, ale oglądało się ją przyjemnie. Otwarte zakończenie sugerowało, że nakręcenie trójki jest kwestią czasu.
Jak widać, tworzący uniwersum Troy Duffy potrzebował go wyjątkowo dużo. Między premierą pierwszej i drugiej części minęło dziesięć lat. Na trójkę trzeba zaś było czekać piętnaście lat od powstania dwójki. Gdyby reżyser utrzymał takie tempo kręcenia kolejnych odcinków, akcja czwórki musiałaby się rozgrywać się w domu starców.
Święci z Bostonu. Kino od amatora
Skoro zresztą padło już nazwisko Duffy’ego, to warto powiedzieć, że nie jest on zawodowym reżyserem, a jego kariera właściwie ograniczyła się do „Świętych…”. Duffy przyjechał ze spokojnego Connecticut do Los Angeles i w pobliżu swojego domu zobaczył dilera narkotykowego zabierającego pieniądze zmarłemu klientowi. To striggerowało go tak bardzo, że napisał scenariusz o ekscentrycznych braciach czyszczących miasto z przestępców.
Nawet jeśli widzieliśmy tę historię milion razy („Świętym…” chyba najbliżej do legendarnego „Życzenia śmierci” z Charlesem Bronsonem), to fala popularności filmów Quentina Tarantino sprawiła, że Duffy dostał pieniądze na swoje dzieło. Podobnie, jak Fight Club, film szybko zniknął z kin, by zyskać status kultowego dopiero dzięki dystrybucji na kasetach VHS i płytach DVD.
Oglądając go po latach można pomyśleć, że poza klimatem, świetną rolą detektywa granego przez Willema Dafoe, brutalnością i czarnym humorem, „Święci…” ujęli widzów sposobem ukazywania zbrodni. Te widzimy zawsze post factum, dopiero gdy na miejsce przyjeżdża policja i próbuje ustalić, co tak naprawdę się stało. Widzimy wówczas jak bardzo wyobraźnia śledczych zniekształca prawdziwy obraz wydarzeń.
Święci z Bostonu. Problemy z dystrybucją
Pierwotnie film miał zostać wyprodukowany przez wytwórnię Miramax, należącą do niesławnego Harveya Weinsteina. Ten był tak, ekhm, napalony na nakręcenie „Świętych…”, że nawet kupił Duffy’emu bar, w którym ten wcześniej pracował. Ostatecznie panowie nie mogli dojść do porozumienia, a obraz został dokończony przez inną wytwórnię.
Gdyby stanęło na Miramaxie, to film w żaden sposób nie przypominałby tego, który ostatecznie pojawił się na ekranach. Dość powiedzieć, że podczas castingu brano pod uwagę udział Brada Pitta, Keanu Reevsa, czy nawet Sylvestra Stallone’a. Być może Weinstein potrafiłby też wyjść obronną ręką z trudnej sytuacji związanej z dystrybucją filmu.
Ten wszedł do kin kilka miesięcy po masakrze w szkole Columbine. Choć obraz nie miał z nią nic wspólnego, to znajduje się w nim scena, w której (UWAGA SPOILER) bohaterowie dokonują egzekucji w sądzie, wiedząc, że rozgrzane lufy pistoletów nadają się lepiej do wymierzania sprawiedliwości, niż jakiekolwiek paragrafy. A to zakrawa na terroryzm.
Święci z Bostonu. O czym tak naprawdę jest ten film?
No właśnie, wygląda na to, że już 20 lat temu przeczuwano, że z filmem jest coś nie tak. Krytycy czepiali się jego sztampowości, ale ta nie miała najmniejszego znaczenia dla widzów. Niepokojące pozostaje jednak ogólne przesłanie „Świętych…”. Oglądając ich w 2020 roku, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to historia dwójki religijnych oszołomów, którzy nie potrzebują wiele, żeby przystawić komuś lufę do skroni. Film woli rozsmakowywać się w kolejnych scenach morderstw, zamiast wiarygodnie uzasadnić dobór ofiar braci McManus.
Polecamy:
- „Żeby nie było śladów”. Dlaczego to nie jest wybitny film?
- Wiemy, kto po Craigu. Bondów powinno być dwoje
Co więcej, jeśli tę dwójkę coś w życiu nakręca, to jest to Kościół Katolicki. Od tatuaży z napisami „Veritas” i „Aequitas” po wspomnianą już modlitwę. Wszystko w życiu Irlandczyków kręci się wokół kościoła. Coś, co w „Pulp Fiction” było żartem – w końcu Jules nawet do końca nie wie, czemu w ogóle cytuje Księgę Ezechiela – w „Świętych z Bostonu” traktowane jest śmiertelnie poważnie. Warto zadać sobie pytanie, czy na pewno oglądalibyśmy ten film z taką przyjemnością, gdyby tytułowa para mścicieli pochodziła z Bliskiego Wschodu i radykalnie przestrzegała nakazów Islamu?
Zobacz też: