Wspomniany Richard Moore był przyzwoitym szkockim kolarzem, który ścigał się zarówno na torze, jak i na szosie. Miłośnikom kolarstwa dał się poznać jednak przede wszystkim jako pasjonat tego sportu i znakomity dziennikarz. Współtworzył szanowany The Cycling Podcast, a także pisał książki o tematyce kolarskiej. Jeżeli nigdy nie wciągnęło was oglądanie siedmiogodzinnych transmisji, podczas których zdaje wam się, że kompletnie nic się nie dzieje, to przeczytajcie książkę Tour de France. Etapy, które przeszły do historii autorstwa właśnie Moore’a. Chyba najlepszą recenzję tej książki przedstawił Tomasz Jaroński, etatowy komentator kolarstwa, który stwierdził, że opowieść Moore’a uświadomiła mu, że kolarstwo to sport, w którym wyniki są wyłącznie dodatkiem i tak naprawdę nieistotnym szczegółem. Uzupełniając słowa Jarońskiego dodać tylko można, że kolarstwo jest po prostu piękne…
Piękno kolarstwo być może najpełniej obecnie uwidacznia się w wyścigach znanych jako „monumenty”. Tym efektownym mianem określa się pięć jednodniowych wyścigów, odbywających się rokrocznie – Mediolan-San Remo, Paryż-Roubaix, Liège-Bastogne-Liège, Giro di Lombardia oraz właśnie Ronde van Vlaanderen (nazywane przez co bardziej romantycznych kibiców Flandryjską Pięknością).
I choć za nami w tym sezonie już jeden z tych monumentów, to jednak dopiero Ronde van Vlaanderen elektryzuje każdego, kto kolarstwo choć trochę lubi. Wszak pierwszy monument w sezonie, czyli Mediolan-San Remo, jest po prostu nudny. Na blisko trzystukilometrowej trasie niewiele się dzieje, a cały dramatyzm wyścigu ogranicza się do ostatnich dwudziestu kilometrów jazdy.
Matej Mohornić. Kontrowersyjny zwycięzca
Tym razem zwycięzcą po karkołomnym i brawurowym zjeździe z Poggio okazał się Słoweniec Matej Mohorić. Wokół tego triumfu jednak unosił się obłok kontrowersji, wszak Mohorić w swoim rowerze zamontowaną miał regulowaną sztycę podsiodłową, która pozwalała mu na zmianę usytuowania środka ciężkości w czasie jazdy, co podczas zjazdu było niezwykle pomocne. Kolarskie legendy takich historii jednak nie lubią, bo technologiczne sztuczki (choć niezakazane przez przepisy) chyba nawet bardziej niż te dopingowe burzą magię tego sportu…
Ronde van Vlaanderen, czyli drugi monument w kalendarzu, to przypadek zgoła inny niż wspomniany wyścig Mediolan-San Remo. Kolarze raz po raz pokonują króciutkie, lecz niezwykle strome (maksymalny kąt nachylenia takiego Paterbergu to ponad 20%!) podjazdy. Żeby tego było mało, drogi zazwyczaj są bardzo wąskie, a nawierzchnia brukowa. Kto kiedykolwiek przejechał się choć kawałek po kamieniach, ten wie jaka to przyjemność…
Andrea Tafi, utytułowany włoski kolarz (wygrał Flandryjską Piękność w 2002), wyścig ten nazywał prawdziwą drogą krzyżową. Ostatnie 100km wyścigu to wściekła bezkompromisowa i brutalna walka, w której każda, najmniejsza nawet słabość zawodnika jest bezwzględnie wykorzystywana przez rywali. W tym wyścigu nie ma miejsca na jakiekolwiek kunktatorstwo, odkładanie przeprowadzenia decydującego ataku w nieskończoność na kolejne etapy (co jest zmorą wyścigów wieloetapowych), czy przysłowiowe „wożenie się” na plecach kolegów z drużyny (jak się wydaje, to właśnie pełna kontrola nad wyścigiem jaką miewała w latach świetności drużyna Sky zabiła tak naprawdę atrakcyjność mitycznego Tour de France). W Ronde van Vlaanderen liczy się tylko tu i teraz. To pokaz siły, a tak naprawdę nieprawdopodobnej determinacji, która jest o wiele ważniejsza od przygotowania kondycyjnego.
Zwycięstwo w Ronde van Vlaanderen naznaczone jest niejednoznacznym odczuciem. Z jednej strony, rzecz oczywista, towarzyszy mu potężną eksplozją radości, a z drugiej zawodnik spotka się z fizycznym cierpieniem wynikającym tyleż z ogromnego wysiłku, co z konieczności zmagania się przez multum godzin z naturą.
Gdyby Edmund Burke mógł zobaczyć Ronde van Vlaanderen, to by się zachwycił
I chyba właśnie na tym poziomie najpełniej ukazuje się piękno kolarstwa, które przybiera niejednokrotnie formę wzniosłości opisywanej już w XVIII wieku tak chętnie przez irlandzkiego filozofa Edmunda Burke’a. Ta wzniosłość miała swoją formę bierną (obcowanie z bezkresem przyrody), jak i czynną (pokonywanie owego bezkresu np. poprzez wspinanie się na jakąś bardzo wysoką górę). I tak naprawdę to wszystko mamy też w kolarstwie! Nie wiem czy Burke próbował zapierniczać rowerkiem pod jakieś Mont Ventoux czy Stelvio, lecz jestem pewien, że samotna osiemdziesięciokilometrowa ucieczka w samym środku wysokich gór, której dokonał skreślony już tak naprawdę przez wszystkich Chris Froome podczas Giro d’Italia 2018 na tym filozofie musiałaby wywrzeć ogromne wrażenie.
Ronde van Vlaanderen. Wyścig bez faworytów
I gdy mnie spytacie o faworyta niedzielnego wyścigu, to tak naprawdę nie mam pojęcia. Wygrać może nawiązujący do imponującej wszechstronności Eddy’ego Mercksa młody bóg kolarstwa Tadej Pogačar czy wracający do wielkiej formy Mathieu van der Poel. Wygrać może również znajdujący się w nieco słabszej ostatnio formie, lecz zawsze groźny Wout van Aert czy broniący tytułu Kasper Asgreen. Wszystko to jednak tak naprawdę dla mnie nie ma większego znaczenia. Czekam na spektakl i wiem, że się nie rozczaruję.
A w międzyczasie z przewianymi zatokami i zakwasami w nogach pójdę na rower i choć jestem już dorosłym chłopem, to niczym dwunastolatek wyobrażać sobie będę, że oto jestem moim ukochanym Julianem Alaphilippem, który na ostatnich metrach wyścigu koło w koło walczy ze swoim wielkim rywalem Primožem Roglicem i w geście triumfu podnosi ręce do góry. Oh, wait, ta historia dla dzielnego Juliana akurat może za dobrze się nie skończyła, co nie zmienia jednak tego, że intensywność doznań, które przynieść potrafi wyścig kolarski daleko wykracza poza standardowe sportowe emocje…
Być może tego nie wiesz, ale kochamy też piłkę nożną: