W ekonomii nazywa się to prawem niezamierzonych konsekwencji. Powiedzmy, że zapragnęliśmy dostać pod choinkę nowiutki samochód elektryczny. Nieważne, czy szło nam o skrzydlatą Teslę X, czy małą jak dla kota Dacię Spring. Marzenie się ziszcza i oto stoi pod blokiem. Hmm, no i kłopot: jak spuścić przedłużacz z ósmego piętra, by przez noc naładować limuzynę? A jeśli szukać ratunku w płatnych ładowarkach, są na razie nieliczne i poutykane po dziwnych miejscach.
Gorzej, gdy ładowarek przybędzie, bo wówczas okaże się, że w systemie brak dostatecznej ilości energii, by zastąpić benzynę i śmierdzącego diesla. Sieci brakuje wydolności, by taki prąd przesłać, i tak dalej. Koniec końców, lepiej było zamiast o Tesli na prąd marzyć – jak ja w dzieciństwie – o wejściu w posiadanie szambiarki marki Star ze Starachowic, napędzanej gnojowicą czy innym paliwem tradycyjnym.
Skrzydełko nietoperza czy nóżka pegaza?
Albo, przypuśćmy, zapragnęliśmy coś z elektroniki. Jakiś użyteczny gadżet. Powiedzmy: oprogramowanie, które umożliwi nam bezszmerowe podsłuchiwanie dowolnej osoby na dowolnym telefonie komórkowym. Plus dostęp do tejże osoby poczty elektronicznej, prywatnych wpisów, kontaktów i ukrywanej w zahasłowanym pliku wesołej pornografii. A także na ten przykład, planów politycznych, o ile podpatrywana osoba angażuje się w taką działalność.
I wszystko idzie pięknie, dopóki nie okaże się, że niewykrywalny podsłuch jest jak najbardziej wykrywalny, a dostawca nowego gadżetu perfidnie zachował i dla siebie wgląd w to, kogo podpatrujemy. I zonk! Robi się skandal gorszy niż przy Watergate w 1972 roku. Kolejny nietrafiony prezent!
A oto inny przykład niefortunnie wybranego prezentu: przypuśćmy, że zamarzyła nam się egzotyczna kolacja z wybranką serca. „Krokodyla kup mi luby” – pamiętacie słowa mistrza Fredry? Tym razem nie o zielonego gada wzdychała nasza wybranka, lecz o nietoperza. Konkretnie, sałatkę z gacka. W pogoni za prezentem walimy na targ w Wuhan, a potem – sami wiecie.
Pandemia, kolejne mutacje wirusa, i nawet w Polsce prawie tysiąc ofiar dziennie. Przez rok zniknie więc tyle ludzi, ile mieszka w Bydgoszczy, co (może poza obywatelami Torunia) nikogo raczej nie ucieszy. Tak, pamiętam wersję, że gackowy wirus był wojskowy i miał razić tylko wybrane grupy. Nawet jeśli tak było, i tutaj nie obyło się – khe, khe – bez niespodzianki.
Chcę, chcę, chcę! Albo już nie
Ktoś mógłby na to wszystko powiedzieć, że to tylko wypadki przy pracy, pech i knowania Mossadu, ale nawet w świecie teorii spiskowych sprawa nie musi wyglądać tak prosto. Problem źle dobranych prezentów wynika bowiem – można argumentować – z błędnego założenia u samych podstaw. Uwierzyliśmy mianowicie w to, że w naszych czasach możemy dokonywać dowolnych wyborów, niczym z kosmicznej gazetki Lidla czy oczojebnego katalogu Selgrosa czy Quelle. Wybór jest naszym prawem i przywilejem.
Wciskamy guzik i możemy słuchać dowolnej muzyki. Wchodzimy do McDonald’s i możemy wybierać dowolny z tuzina rodzajów hamburgera. Możemy być katolikiem, buddystą lub czcicielem tęczujących wahadełek, o ile tylko tak się nam spodoba. Wolno nam się szczepić albo przeciwnie, okadzać się naturalnym krowim nawozem, w maseczce lub bez. Jeśli tak się nam spodoba, możemy ogłosić się mężczyzną, kobietą albo kimś jeszcze innym. Świat oferuje nam bezlik możliwości, do zawrotu głowy. Za pieniądze, i bez.
I nie pomaga tu tęsknota za powrotem do korzeni, prawa naturalnego i odwiecznego przywileju, by przy niedzielnym rosole tłuc żonę. Nawet jaskiniowi konserwatyści zdają sobie sprawę, że przywrócić średniowieczną idyllę mogą dzisiaj posłużyć się jedynie środkami bezpośredniego przymusu. Na nic indoktrynacja Polakiem Małym, na nic powszechne msze galowe i capstrzyki. Po lewej stronie podobnie: na nic przymusowa poprawność i uniformizacja poglądów, gdy co rusz jakaś rewolucyjnie niepokorna dusza woła: a ja tak nie chcę! Veto jak słonia nos! Chaos, chaos, chaos.
Rozsądku przy decyzjach wszelakich. Na święta i nie tylko
A przecież chodzi tylko (i aż) o to, by prezenty wybierać z głową. O to, aby myśleć. O czym? Po pierwsze, o tym, ile prezent kosztuje naszą planetę. Czy ten kawał plastiku musiał tu jechać aż z Chin? Czy nasz nowy telewizor na cała ścianę musi być aż taki wielki, skoro mniejszy będzie nas walił po oczach tym samym potokiem wizyjnego śmiecia? Czy kobalt do baterii naszej Tesli muszą kopać w ziemi afrykańskie dzieci?
Dalej, używajmy głowy, by przewidywać przyszłe skutki naszych prezentowych wyborów. Jeśli sprezentujemy sobie rząd złożony z ignorantów, krzykliwych buców, czy jak to Czesław Miłosz określił, „ludzi o oczach handlarzy złotem”, czy poprawi się od tego nasz zbiorowy los? Jeśli uwierzymy klechdom o dobrych braciach Słowianach, zamiast uważnie patrzeć sąsiadom na ręce, będziemy od tego bardziej, czy też mniej bezpieczni?
I wreszcie: jeśli naszym wyborem będzie, by przy świątecznym stole zasiedli z nami tylko i wyłącznie ludzie, którzy wyglądają tak jak my, myślą tak jak my i w niczym nam nie uchybiają, pomyślmy: o czym będziemy wtedy dyskutowali nad białym obrusem? W braku różnic, w braku debaty, będziemy sobie musieli wymyślić jakiś temat – na przykład, wspólnego wroga. I takiemu zmyślonemu wrogowi obrabiać cztery litery pod jego nieobecność. Z takim skutkiem, że zamiast poznawać świat i inność, zamarynujemy się w lokalnych nienawiściach i lękach.
Nie takich Świąt i nie takiego skurczonego, zestrachanego świata sobie życzmy. Ale wybierając prezenty pod choinkę, myślmy i przewidujmy. Jak powiedział ktoś mądry, uważajmy na swoje życzenia, bo a nuż mogą się spełnić?