piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaEkologiaPolska przegrywa w grze o przetrwanie. Dlaczego ETS to energetyczny deathmatch?

Polska przegrywa w grze o przetrwanie. Dlaczego ETS to energetyczny deathmatch?

EU-ETS to system pozwalający kupować uprawnienia do emisji CO2. W założeniu firmy wytwarzające energię miały dzięki niemu kupować uprawnienia, a pieniądze pozyskane w ten sposób powinny iść na dekarbonizację. Tyle, że nie ma tu ograniczeń geograficznych. Polska zarobiła w ten sposób w zeszłym roku 25 miliardów złotych, ale większość z nich zostanie zmarnowane.

Zasady na jakich działa ETS przypominają tryb Battle Royal znany choćby z Fortnite

Skąd wzięły się tak wysokie ceny energii? To pytanie zadają sobie miliony Polaków, a odpowiedź na nie jest szczególnie złożona. Odradzająca się po kilku falach pandemii europejska gospodarka zwiększyła zapotrzebowanie na prąd, uszczupliły się rezerwy gazu, Gazprom postanowił zaszantażować cały kontynent, a uprawnienia do emisji CO2 skoczyły w górę. I choć na wysoki rachunek składają się po trochu wszystkie te czynniki, to nie ma co mydlić oczu – ten ostatni jest z nich najważniejszy. O ile w 2014 roku cena uprawnień wynosiła 6 euro za tonę, o tyle teraz wzrosła do blisko 90 euro za tonę.

ETS – Energetyczny Battle Royale

ETS (Emission Trading System) to popularny na całym świecie sposób mający zmusić firmy energetyczne do stopniowego przechodzenia na zieloną energię. Działa on w ten sposób, że państwa posiadają określoną liczbę uprawnień do emisji, które następnie sprzedają na giełdzie. Potrzebująca firma kupuje je za określoną cenę, a ministerstwo przeznacza uzyskane w ten sposób środki na dekarbonizację.

Zdaje się, że nawet Komisja Europejska jest zaskoczona

Problem polega jednak na tym, że z roku na rok liczba uprawnień maleje, a więc te, które zostaną, stają się coraz bardziej łakomym kąskiem. Działa tu mechanizm rynkowy, więc wraz ze spadkiem podaży ich cena rośnie. Co więcej, giełda obsługuje 27 europejskich graczy i nie ma wśród nich ograniczeń geograficznych. Uprawnienia dostanie więc ten, kto zapłaci więcej. Prędzej będzie to Niemiec niż Polak.

Mowa więc o energetycznym odpowiedniku Battle Royal – trybu gry znanego choćby z Fortnite. Z tą różnicą, że choć plansza faktycznie się zmniejsza (maleje ilość uprawnień), to na mapie zostaje tyle samo graczy co wcześniej. Tłoczą się więc i wpadają jeden na drugiego.

Teoretycznie ETS powinien uniknąć takiego scenariusza. W założeniach wraz ze spadkiem podaży miał spadać także popyt, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży uprawnień miały być pompowane w rozwój zielonej energii. Pierwsze lata funkcjonowania projektu pokazały, że ten faktycznie może działać, a emisje CO2 spadały w zadowalającym tempie (UE udało się osiągnąć dość wyśrubowany cel spadku emisji na 2020 rok). Tyle że to, co działało na zachodzie Europy, szwankowało w Polsce. Uzyskane pieniądze trafiały do ministerstwa środowiska, a potem po prostu rozpływały się w budżecie.

Jeśli nie wiecie czym jest battle royal, krótko wyjaśnia to ten filmik

Energetyczny Battle Royal – Polska dostała „super broń”

Trzymając się retoryki z gier komputerowych, można powiedzieć, że „admini” zdawali sobie sprawę z różnego punktu startu graczy. Dlatego, żeby wyrównać szansę uzależnionej od węgla w wyjątkowym stopniu Polski, wręczyli jej super broń w postaci rekordowej puli emisji.  

Miała ona zaspokoić nasze potrzeby (zakupy polskich elektrowni) i pozwolić złapać oddech w czasie gdy inni gracze będą w pocie czoła szukać uprawnień. Polska z prezentu skorzystała wyjątkowo skwapliwie. Budżet zarobił na sprzedaży uprawnień w zeszłym roku 25,3 miliarda złotych, co było rekordem w Europie. Jako że mowa o bardzo luksusowym i ograniczonym dobru, jego posiadacz mógł także dyktować cenę. Prawa do emisji CO2 sprzedawaliśmy nawet drożej niż Niemcy. Była to cena, którą ponosiły także polskie – najmocniej uzależnione od węgla – elektrownie.

Gdzie jest nasze 25 miliardów?

Dlaczego, mimo że Polska otrzymała miliardy, uważamy że to deathmatch, w którym przegrywa? Nie owijając w bawełnę: wina jest po naszej stronie. Rząd dobrze wie, że liczba uprawnień z roku na rok będzie się zmniejszać, a mimo to ślamazarzy się z odejściem od węgla. Łatwiej jest atakować Unię Europejską za kiepski mechanizm giełdowy, niż samodzielnie doprowadzić do ograniczenia emisyjności.

Wiceminister sprawiedliwości zapomniał dodać, ile zarobiliśmy na ETS w ubiegłym roku

Zgadzamy się, że ETS jest mglisty, a fakt otwarcia rynku sprawia, że ten jest wyjątkowo podatny na spekulacje, ale to słaby argument w rękach kogoś kto zarobił na nim najwięcej. Redakcja Business Insidera zapytała Ministerstwo Środowiska na co idą pieniądze pozyskane z systemu.

Polecamy:

Okazuje się, że trafiają one przede wszystkim na konto funduszu amortyzującego wzrost cen energii. Tworzy to błędne koło. Pieniądze z handlu uprawnieniami mają pomóc przetrwać wzrost cen wywołany handlem uprawnieniami. Tylko niewielka kwota pójdzie na program „Czyste powietrze” (czyli na wymianę starych pieców) oraz na program „Mój prąd” (dotujący instalacje ogniw fotowoltaicznych). Zresztą trudno powiedzieć, żeby oba przybliżały nas do dekarbonizacji. Nie mamy elektrowni atomowej, nasze prawo dotyczące budowy wiatraków jest jednym z najbardziej restrykcyjnych na kontynencie, a produkcja energii z węgla jest już tak droga, że bardziej opłaca się kupować energię zza granicy. Fundusz Transformacji Energetyki istnieje jak na razie tylko na papierze, tymczasem za rok cena zakupu uprawnień na emisję znów wzrośnie.

Czytaj też:

Jan Rojewski
Jan Rojewskihttps://truestory.pl
Pisarz, dziennikarz. Publikował m.in. na łamach Gazety Wyborczej, Rzeczpospolitej, Onetu, Tygodnika Powszechnego. Był stałym współpracownikiem Wirtualnej Polski i Tygodnika POLITYKA. Od września 2021 roku redaktor naczelny True Story.
ARTYKUŁY POWIĄZANE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NajNOWsze

NajPOPULARNIEJsze