
„Niewidzialna wojna”. Bez kontekstu? 1/10
W tym kraju nie stworzę arcydzieła kinematografii, ponieważ ograniczają mnie ograniczenia budżetowe i nastawienie społeczeństwa”
Patryk Vega
Gdybyśmy mieli ocenić dzieło samo w sobie, bez żadnego kontekstu, jest to chyba najgorsza pozycja, którą widziałem od wielu lat. Już amatorskie produkcje zdają się być lepiej dopracowane i mieć więcej profesjonalizmu, niż to coś. “Niewidzialną wojnę” można pokazywać na pierwszym roku roku reżyserii, aby nauczyć młodych adeptów sztuki, jak nie należy kręcić filmów.
Historia przypomina zlepek różnych scen, których nie łączy ze sobą żaden związek przyczynowo-skutkowy. Akcja skacze po różnych wątkach bez żadnego większego sensu. Wygląda to tak, jakby Patryk na siłę chciał wrzucić jakieś wpisy z pamiętnika, które niekoniecznie posuwają akcję do przodu. Sceny po prostu są i często zupełnie nic z nich nie wynika. O ile na początku to męczy, to ślamazarność takiego rozwiązania zaczyna potem śmieszyć do łez. Problemy alkoholowe pojawiają się i znikają w ciągu 5-minutowego wątku, który później w ogóle nie jest kontynuowany. Postacie wprowadzane są z prędkością światła, a logika zdarzeń boli jak uderzenie w szczepionkę.
Zaskakująco mierne jest również aktorstwo. Niepełnoletni grający w filmie są totalnym nieporozumieniem. Już recytatorzy wiersza na apelach w szkole podstawowej brzmią bardziej autentycznie. Co ciekawe, nawet Rafał Zawierucha, całkiem niezły przecież aktor, wypada tu beznadziejnie. Być może sam Patryk kazał go w taki sposób właśnie zagrać, ale główny bohater chodzi jakby miał słoik we wiadomym miejscu, nie ukazując przy tym jakiejkolwiek mimiki. O ile Stanley Kubrick robił minimum 70 take’ów każdej sceny i wybierał najlepszą, to Vega nie robi chyba do końca ani jednego, wrzucając wszystko jak leci, bez jakiejkolwiek kontroli jakości.
Najbardziej boli, że ruch ust w ogóle nie zgadza się z kwestiami wypowiadanymi przez postacie. Wiem doskonale o problemach z nagrywaniem dialogów w czasie rzeczywistym, ale tu mamy do czynienia z fuszerką. Już dubbing w animacjach wygląda bardziej naturalne, niż rozwiązanie zastosowane przez Vega Productions.
Wisienką na torcie są sceny w Dubaju, gdzie zastosowano wieśniacki, budzący politowanie pomarańczowy filtr.

„Niewidzialna wojna”. Najbardziej kuriozalne sceny
„Jestem jak rekin, nie odróżniam przyjaciół od jedzenia”
Patryk Vega
Niemal każda scena wywołuje facepalm. Film zaczyna się na jakimś paśmie górskim, gdzie młody Patryk musi razem z mamą przejść wąwóz, który ma jakieś 4 metry szerokości (oczywiście nie wiemy dlaczego oni się tam w ogóle znaleźli). Wtedy następuje dialog, który brzmi mniej więcej tak:
– Synku, dasz radę przejść, ale musisz uwierzyć w siebie. Wierzę w ciebie.
– Mam uwierzyć w siebie?
– Tak, wierzę w ciebie
– Mamo, naprawdę wierzysz we mnie?
– Synku, dasz radę!
Po czym przechodzi. Już wtedy widać, że widz bierze udział w jeździe bez trzymanki, jeśli chodzi o poziom scenariusza. Nikt normalny nie jest w stanie wymyślić na poważnie rozmowy, kiedy młody chłopiec czyta książkę o manipulowaniu ludźmi, a potem testuje swoją wiedzę na matce, instruując jak ma podawać zupę. Generalnie czoło boli od uderzania w nie pięścią.
Szczytem jest jednak, gdy nagle pojawia się gruba wersja Patryka Vegi. Nie gra go Rafał Zawierucha, ale jakiś inny aktor z podłożonym głosem Zawieruchy. Pojawia się zupełnie znikąd. Długi czas po prostu myślałem, że to jakaś nowa postać (które w tym filmie mają zwyczaj pojawiać nie wiadomo skąd). Dopiero po pewnym czasie z kontekstu dowiadujemy się, że jest to nadal nasz protagonista.
„Niewidzialna wojna” Nikt tak nie kocha Vegi jak Vega
“Mam silną potrzebę afirmacji siebie”
Też Patryk Vega
Film “Niewidzialna Wojna” to jedna wielka masturbacja osobą Patryka Vegi. Reżyser próbuje sugerować, że to on wymyślił bullet time w Matriksie. Pokazuje dumę z tego, że manipuluje ludźmi, że ma genialne pomysły i sypia z trzema kobietami na raz. Jednej nocy mógł zaliczyć prawie 4, ale uniemożliwiła mu to śmierć Jana Pawła II.
Vega robi same dobre filmy. Jeżeli któryś się nie sprzedaje, jest to winą albo odejścia papieża albo wróżki, która oszukała go, w jakich terminach wypuszczać filmy.
Szczytem własnej afirmacji jest fragment, kiedy Vega wymyśla, że leci do Dubaju na spotkanie z szejkami, by zdobyć pieniądze na film. Później mówi, że zdobył budżet i będzie kręcił chrześcijańskie filmy za pieniądze islamistów. To wszystko oczywiście dlatego, że za młodu przeczytał książkę o manipulowaniu ludźmi.
Wątki religijne przypominają bardziej skecz Monty Pythona, niż przemyślenia człowieka, który przeżył nawrócenie w wierze. Bóg uzdrawia Patrykowi kręgosłup, a następnie w ten sam sposób leczy jego psa. Duch Święty zaś trzyma rękę Patryka podczas kręcenia filmu „Botoks„. Sposób podejścia do tematu jest niemal świętokradczy. Vega parodiuje katolicyzm, tym bardziej, że w późniejszej części filmu, już po nawróceniu, chełpi się zdradzaniem żony.
Oczywiście to reżyser jest częścią centralną filmu. Jest to do tego miejsca przesadzone, że chyba oprócz “Kasi”, jego żony, nie pada tu żadne imię bohatera. Mamy “mamę Patryka”, “kolegę ze szkoły Patryka”, “dziadka Patryka”. Już nawet w “The Room” postaci poboczne miały więcej głębi, niż w “Niewidzialnej Wojnie”. Postać protagonisty pojawia się w każdej scenie i każdym ujęciu. Serio. Nawet jeśli następuje ekspozycja kadru pokazującego przyrodę, i tak gdzieś musi znaleźć się główny bohater.

„Niewidzialna wojna”. Patryk Vega to geniusz
„Jestem milionerem, robię kasowe filmy, mam IQ 164. Gdybym był do tego jeszcze wysoki, byłoby to nie fair wobec innych facetów”
Echhh…
Patryk Vega jest albo megalomanem o ego większym, niż Mount Everest, albo zrobił film będący jakimś ekspertem socjologicznym.
Nie znam chyba żadnego innego dzieła kinematograficznego, gdzie reżyser kręci film bezpośrednio o sobie samym i zatrudnia aktora do zagrania siebie. Vega dosłownie upaja się swoją osobą, pokazując jak wielkim i wybitnym człowiekiem jest. Jego porażki nie są jego winą, a w odniesionych zwycięstwach – nikt mu nie pomaga. Główny bohater to niemal Bóg (albo ktoś od niego ważniejszy). Wszystkie aspekty są tak przerysowane, że historia staje się farsą. Niemniej jednak wciąż uważam, że Vega jest naprawdę inteligentnym człowiekiem. Dlatego też cały czas zastanawiałem się więc – po co w ogóle zrobił taki film?
Być może wciąż przeceniam tego człowieka, ale uważam, że ma niesamowite poczucie humoru, czego przykładem jest właśnie ten film. Absurd goni absurd, farsa farsę. Na moim seansie, cała sala śmiała się do rozpuku w wielu momentach, a na koniec wszyscy bili brawo. Nie dlatego, że seans był wybitny, ale chyba właśnie dlatego, że widownia bawiła się świetnie i kupiła sprzedaną autoironię.
Czytaj także:
- Patryk Vega chce podbić Hollywood i nakręcić film o Putinie
- Dlaczego Vega to świetny reżyser (nawet jeśli jego filmy to dno)
Nie wierzę, że Patryk Vega zachwycający się Kubrickiem i „Gwiezdnymi Wojnami” nie wiedział, że zrobił taki paździerz. Uważam, że jest celowo zły i zrobiony na odwal się. Megalomania i historia śmieszy, a każde kolejne odklejenie głównego bohatera bawi do łez. To jeden wielki żart, dzieło ponadczasowe.
Nie dajcie sobie wmówić, że nie warto zobaczyć tego filmu. Warto. Vega przebił w pokazywanym absurdzie samego siebie. Mam tylko nadzieję, że dostarczy nam jeszcze masę tak porąbanie złych, a jednocześnie śmiesznych propozycji. Mówię to zupełnie szczerze. O wielu filmach bardzo szybko zapomnimy, ale o dziełach Vegi – chyba nigdy.
Polecamy: