- Podstawa programowa to tylko część programu. Wymagać minimum
- Zlikwidować programy i obowiązek pracowania na programie
- Zamiast na plany wynikowe poświęcić czas na nauczanie
- Pomagać zamiast oczekiwać
- Patrzeć na rozwój ucznia, nie na oceny
Edukacyjny kolos chwieje się na swoich glinianych nóżkach od dawna. Proces ten nie zaczął się ani wczoraj, ani z dniem objęcia funkcji ministra czegoś, co z przyzwyczajenia nazywa się edukacją przez Przemysława Czarnka. Co więcej, nie rozpoczął się nawet wraz z nieprzemyślanymi manewrami wokół likwidacji gimnazjów, co przez niektórych w dość łaskawy sposób bywa nazywane reformą. Ale i tutaj nazwa wydaje się być hiperbolą.
To ruina, ale czy na pewno porażka?
Nieudolność tego systemu było widać już wcześniej. Kto wie, czy nie jest po prostu w niego wpisana. Kolejni ministrowie z nadania partii obecnie rządzącej spowodowali, że problemy polskiej oświaty nie tylko nie zostały rozwiązane, ale się pogłębiły.
Zaczynałem pracę w szkole w czasach, gdy za pełen etat nauczyciel stażysta nie zarabiał tysiąca złotych, a szkoła nie przewidziała nawet dla mnie podręcznika. Od rozwoju ucznia ważniejsze były wyniki osiągane przez niego na egzaminach. Zamiast dialogu panowało przeświadczenie, że trzeba wykonywać polecenia. Na poziomie placówki najważniejszy wydawał się dyrektor. Wielu nauczycieli prowadziło zajęcia bez świadomości, co zawiera podstawa programowa. Wymagania określali na zasadzie jakichś przyzwyczajeń. Uczeń jako podmiot okazywał się mało istotny, a o jego wartości decydowały oceny i paski.
I tak trwa to sobie do dzisiaj. W trakcie dokonywano najróżniejszych zmian — mniej lub bardziej spektakularnych. Od kosmetycznych do tych komentowanych prawie przez wszystkich, do jakich można zaliczyć powrót do ośmiu klas w szkole podstawowej. Rzadko które przynosiły jednak rozwiązania. Finalnie doprowadzono do wrzenia. Problemy się nasiliły, odciskając swoje piętno na dzieciach i młodzieży.
Braki kadrowe w połączeniu z siatką zajęć spowodowały, że niektórzy uczniowie nie mają w domu już czasu dla siebie. Czy możemy im jakoś pomóc? Jednym z pomysłów jest oczekiwanie na upadek systemu. Ale gorzej, jeśli dzieci i młodzież upadną wcześniej. A przecież szkoły istnieją głównie dla nich.
Co możemy zrobić na szybko?
Wymagać minimum, czyli podstawa programowa to nie program ani podręczniki
W dużym uproszczeniu: podstawa wskazuje, czego wymaga się od ucznia na danym poziomie kształcenia. W oparciu o nią ktoś buduje program, a do niego dopasowywane są podręczniki.
Żeby w ogóle miało sens drukowanie tych ostatnich, wydawnictwa częstokroć ładują w nie dodatkowe treści lub rozbudowują o najróżniejsze ćwiczenia, które nie zawsze są zgodne z umiejętnościami wskazanymi w podstawie. Dodatkowo produkują do nich najróżniejsze materiały dodatkowe — zeszyty lektur, ćwiczenia ortograficzne, repetytoria. Pozwoliłem sobie pozostać przy języku polskim, który ze względu na doświadczenie zawodowe jest mi najbliższy. Ale zerkanie czasami poza swoją filologiczną bańkę, pozwala mi zauważyć, że szał materiałów dodatkowych obejmuje także inne przedmioty.
I nie mam nic przeciwko, jeśli gromadzenie tego całego sztafażu służy uczniowi — zdobyciu podstawowych umiejętności lub rozwojowi zainteresowań. Często niestety właśnie z tych treści bywa egzaminowany, często wykonuje kolejne niesłużące niczemu ćwiczenia jako prace domowe. Zdarza się także, że sprawdziany — tak te proponowane przez wydawnictwa, jak i te przygotowywane przez samych nauczycieli — budowane są w oparciu o to, co w podręcznikach.
Tymczasem w dyskusji o przemęczeniu uczniów ciągle myli się podstawowe pojęcia. Dla przykładu w artykule Horror w szkole na stronach internetowych Eski czytamy wypowiedź jakiegoś nauczyciela, według którego liczba stron w podręczniku decyduje o wymaganiach stawianych uczniowi. I niby retorycznie pyta, czy program ustalają nauczyciele? Wydawałoby się, że odpowiedź brzmi: nie. Prawda jest jednak inna. Podstawy programowej nie ustalają nauczyciele, ale program już tak. Mogą wybrać z dostępnych albo napisać swój.
Kiedyś, gdy planów lekcji nie wypełniały okienka wynikające z braków kadrowych, kiedy samych lekcji było mniej, problem egzaminowania z podręczników zamiast z umiejętności i wiedzy też istniał, ale nie był tak ważny. Jeśli obciążał dodatkowo uczniów, to nie współistniał z tyloma problemami, co obecnie. Teraz wymaganie od wszystkich uczniów wiedzy wykraczającej poza podstawę programową staje się kolejnym kamyczkiem w ogródki przemęczenia dzieci i nastolatków.
Rozwiązaniem byłoby zrezygnowanie przez wielu nauczycieli z przyzwyczajeń i ograniczenie się do wymaganego minimum. Co można zaproponować na wyższym szczeblu? Likwidację programów i obowiązku pracowania na jakimkolwiek. Niech nauczyciele nie składają ciągle planów wynikowych etc. Niech zamiast tego mają czas na nauczanie i weryfikację treści, które znajdują się w podstawie.
Pomagaj, zamiast oczekiwać wyników
Niestety niektórzy, ograniczając wymagania do minimum, natrafiają na sprzeciw rodziców, którzy chcą wyższego poziomu. Nie widząc, że można osiągnąć go w inny sposób, żądają, aby nauczyciel wymagał więcej. Więcej, więcej, więcej. Nie, nie wszyscy rodzice ubolewają, że ich dzieci mają dużo zadawane. Czego by w sposób uogólniający nie napisali dziennikarze, cytując jedną lub dwie osoby, warto pamiętać o tych, którzy dla swoich dzieci chcą więcej kartkówek, więcej testów, więcej próbnych egzaminów. Czy wierzą, że wieczne mierzenie spowoduje, że dziecko szybciej urośnie? Najwyraźniej.
Pomagając dzieciom uczyć się, spotykałem w szkołach wielu rodziców nie będących zainteresowanymi rozwojem dziecka. Nadal zresztą spotykam takich, którzy oczekują, że zda dobrze egzaminy, zaś od szkoły — że ta go do tego przygotuje. W takich sytuacjach — a w coraz liczniejszych klasach właściwie zawsze trafia się taki rodzic — trudno zadbać o świadomy proces uczenia się. Dziecko ma zdobywać tak zwane dobre oceny, które już dawno przestały być informacją zwrotną o jego umiejętnościach. Ustawiają go w szeregu i pomagają w rywalizacji o miejsce w lepszej szkole średniej — w końcu za świadectwo wyróżnione czerwonym paskiem można dostać dodatkowe punkty.
Czy w takiej sytuacji, gdy dziecko musi robić wynik, jest jeszcze miejsce na zainteresowania? Czy nie byłoby lepiej pozwolić dziecku na gorsze wyniki z niektórych przedmiotów i uznać, że dostateczna, a nawet dopuszczająca, to oceny pozytywne?
Oczywiście w stawianiu wymagań uczniom rodzice nie pozostają samotni. Wtórują im szkoły walczące o miejsca w rankingach. Kto ma lepsze wyniki na egzaminach? Kto ma więcej laureatów konkursów? Trudno w takiej atmosferze o potraktowanie ucznia priorytetowo. Tak w państwowej, jak i w prywatnej placówce. W tych drugich zdarza się, że przewidziane są premie za ucznia z tytułem laureata, ale już niekoniecznie za pomoc temu, którego sukcesy edukacyjne nie wpisują się w rankingi.
Należałoby odpuścić. Należałoby, zamiast na oceny, zwrócić uwagę na ucznia. Na jego rozwój. Ale samo należałoby nie wystarczy. Szczególnie jeśli nauczyciel nie ma za sobą wsparcia rodziców. Często nie ma też wsparcia dyrekcji. A do tego wszystkiego płaci mu się marnie za bycie pedagogiem, psychologiem, znawcą w swojej dziedzinie. Częstokroć zmuszony jest dorabiać po godzinach. Wraz ze zmęczeniem coraz częściej — zamiast tego, co słuszne — wybieramy to, co łatwiejsze. Wpisujemy oceny i przechodzimy do następnego zagadnienia.
Czytaj też:
Jakie są szanse na poprawę sytuacji?
Szanse na poprawę są niewielkie. Szczególnie, że zarządzający obecnie polską oświatą zamiast rozwiązywać jej stare problemy, raczej je uwypuklają i tworzą nowe. Zamiast wspomóc nauczycieli w ich działaniach, dokładają im kolejnych zmartwień: a to dziwnymi zmianami w programach, a to niepewnością, jak będzie wyglądał kolejny rok.
Popadający w ruinę budynek dobrze byłoby wyburzyć i zacząć budować na nowo. Jak to jednak zrobić, skoro na czele ministerstwa edukacji stoi człowiek, który porażek nie widzi żadnych? Teraz będziemy spierać się, co w edukacji powinniśmy uznać za porażkę. My sobie o tym podyskutujemy, a uczniowie poczekają.
Polecamy: