
Wyrażenie „spóźnić się na Diunę” mogłoby wejść do słownika frazeologizmów jako synonim szczytu spóźnialstwa. Owszem, jeden z najwierniejszych żołnierzy Samuela Pereiry mógł po prostu wyjść z domu wcześniej, albo podjechać do kina komunikacją miejską (reklamy przed filmem trwają dokładnie pół godziny, więc taka obsuwa to spory wyczyn), ale jak na ironię spóźnił się na film, który sam jest mocno spóźniony.
Diuna spóźniona jak Bogdan
Pierwsze głosy o nowej wersji „Diuny” pojawiły się równo 25 lat od premiery ekranizacji autorstwa Davida Lyncha (1984). Scenariusz najpierw zamówiła wytwórnia Universal, później za film miał odpowiadać Paramount, w końcu wzięło się za nią Warner Brothers. W 2016 roku projekt zlecono Denisowi Villeneuve, który akurat kończył trzymiesięczne zdjęcia do drugiej części Blade Runnera.
Najpierw prace w produkcji spowolniła pandemia koronawirusa (z samymi zdjęciami Kanadyjczyk znów uwinął się w trzy miesiące). Później Warner – jak wszystkie wytwórnie w branży kinowej – miało problem z ustawieniem daty premiery w odpowiednim momencie. Chodziło o to, by zaplanować wejście na ekrany kin wtedy, kiedy nie będzie lockdownu. Przede wszystkim w krajach, gdzie wpływy z biletów są potencjalnie najwyższe.
Biorąc pod uwagę nawracające fale zakażeń znalezienie odpowiedniego terminu dla filmu, którego koszty produkcji (szacowane na 165 mln dolarów) muszą się zwrócić z nawiązką, to nie lada wyzwanie. Pod uwagę trzeba brać też plany konkurencji: swoje blockbustery wypuszcza też Marvel (ostatni Shang-Chi premierę miał 1 września) i Disney (w wypadku tego studia bank rozbije pewnie nowy Doctor Strange, który na ekranach pojawi się w przyszłym roku).
Recenzja „Diuny”? Wystarczy 10 znaków
Ostatecznie wyszedł nie lada bałagan, bo w różnych krajach Diuna miała różne daty premiery. W Polsce można ją oglądać od 22 października, choć w w większości krajów Europy była wyświetlana już ponad miesiąc wcześniej. Sporo do życzenia pozostawia też promocja filmu, ale nad Warnerem pastwili się z tego powodu już inni.
Czytaliście jakieś recenzje „Diuny”? Ja przeczytałem pewnie z kilkadziesiąt, ale bodaj żadna z nich nie była spoilerem. Większość ograniczała się bowiem do słów: „nuda”, „arcydzieło”, „przereklamowany”, „cudo”. Skrajne opinie to w naszym kraju nic nowego, ale ekranizacja powieści Franka Herberta podzieliła widzów w sposób zaskakujący nawet jak dla mnie.
Kto ma rację? I jedni i drudzy. Ci, którzy na film lubią sobie popatrzeć, nie wyjdą z kina zawiedzeni. Niemal każda scena to estetyczny majstersztyk. Światło, scenografia i symetria stanowią u Denisa Villeneuve’a mieszankę oszałamiającą w podobnym stopniu, co „melanż” – psychoaktywna substancja będąca bogactwem i przekleństwem planety Arrakis, na której toczy się większość akcji filmu.
Bogdan nie zdążył na „Diunę”. Stracił pieniądze, oszczędził czas
Kto poszedł do kina się rozerwać, oczekiwał wartkiej narracji, zwrotów akcji i fabularnych fajerwerków – ten będzie pukał się w głowę, słysząc pozytywne opinie o „Diunie”. Wizualne porno nie jest dla wszystkich, a przeciętnemu widzowi film ma prawo się wydać po prostu stratą czasu. Pokazuje to paradoksalnie, że Villeneuve dobrze zekranizował dzieło Herberta – przebrnięcie przez pierwsze 200 stron „Diuny” wymaga niemałego wysiłku.
Czy to oznacza, że film jest przereklamowany, czy jak mawiają niektórzy, przehajpowany? Raczej nie. „Diunie” nie można odmówić rozmachu, nieuczciwe jest też ocenianie jej jako zamkniętej całości, skoro akcja urywa się w najciekawszym momencie. Do opowiedzenia jest historia pokaźnych rozmiarów, więc zrozumiałym jest poświęcenie części filmu na pokazanie widzowi świat, bohaterów i zawiązanie akcji.
Czytaj też:
- „Żeby nie było śladów”. Dlaczego to nie jest wybitny film?
- Święci z Bostonu. O czym tak naprawdę jest ten film?
A że nie każdy wyjdzie z kina urzeczony? Cóż, „Diuna” jest jak Arrakis, co jest kolejną udaną sztuczką. Dla innych zabójczo piękna i zapierająca dech, dla innych monotonna i nie do zniesienia. Denis Villeneuve wydaje się wiedzieć, że jeszcze się taki nie narodził, który by każdemu dogodził. Choć podobno najbliżej tego ideału był Antonio Casanova.
Polecamy:
- „Jarosław Kaczyński. Człowiek zbuntowany”. Tytuł dobry, z tym, że niekoniecznie
- Wiemy, kto po Craigu. Bondów powinno być dwoje