Skąd pomysł na lumpeks w Norwegii?
Syn od dawna chciał sprzedawać zabawki, których już nie używa. Od lat korzystamy z rzeczy z drugiego obiegu, więc mojej rodzinie taki konsumpcjonizm wszedł w krew. Do tego, jak wynika z raportu OECD, poziom e-odpadów na osobę jest tu najwyższy na świecie – około 30 kilogramów sprzętu rocznie na jednego mieszkańca. To bardzo dużo. Wygląda więc na to, że przedmiotów, które mogłyby krążyć w drugim obiegu jest sporo, ale w społeczeństwie nie ma takiego nawyku. Być może nie ma takiej potrzeby? Na pewno Norwegowie, mieszkańcy jednego z najbogatszych państw świata, mogą sobie po prostu pozwolić na nowe sprzęty. I widać, że lubią je często zmieniać.
Jak udało się Wam więc zachęcić mieszkańców Waszej miejscowości do zakupów?
Myślę, że ich uwagę zwróciło to, że inicjatywę podjęły dzieci. W Norwegii takie działania są legalne. A nastolatki mogą też pracować u zewnętrznego pracodawcy od czternastego roku życia. Uważam, że to paradoks, że w kraju takim jak Polska, z naszymi neoliberalnymi ciągotami, taka działalność byłaby na granicy prawa, a w Norwegii, która jest przecież socjaldemokratyczna, jest ogromne wsparcie dla takich przedsięwzięć.
To było dla nich coś nowego?
Norwegowie na poziomie deklaratywnym są całym sercem za drugim obiegiem. Nie przekłada się to jednak na praktykę. Owszem, jest tu ugruntowana tradycja sklepów charytatywnych, w których ubrania oddaje się za darmo, a zysk jest przekazywany na cele społeczne. To jednak obnaża fakt, że sporo osób w ogóle nie chce na tym zarabiać.
Ale jednak dwie pierwsze próby nie wypaliły.
Najpierw chciałam sprzedać swoje rzeczy razem ze znajomą z Islandii, ale jej idea lokalnego second-handu w końcu padła. Mimo, że miała już wynajęty lokal i ogłaszała się w mediach społecznościowych. Potem napisałam do właścicielki sklepu vintage, ale nawet mi nie odpisała. Podejrzewam, że mogło się rozbić o stereotypy, bo ona ściąga markowe rzeczy z Londynu.
Norwegowie obawiali się po prostu, że nie znajdą nic dla siebie?
Tak przypuszczam. Bardzo pomogło to, że naszą inicjatywę opisał dziennikarz z lokalnej gazety. Ludzie na zdjęciach zobaczyli też, że to są normalne, dobre jakościowo rzeczy. Pierwszego dnia do naszego sklepu przyszła koleżanka mojej córki – też Polka, ale tylko pomóc i popatrzeć. Drugiego, dwie Polki i Norweżka. A potem to się jakoś rozkręciło. Teraz dzieciaki głowią się nad tym, jak podzielić zyski, bo wkład pracy okazał się nierówny. Dla nich to była lekcja współdziałania, marketingu, a teraz negocjacji.
Będziecie rozwijali tę ideę?
Chcielibyśmy raz na kwartał robić synchroniczną garażówkę. Żeby ludzie opróżnili szafy, otworzyli garaże, przykleili ceny do zbędnych przedmiotów. Jednego dnia można by zrobić objazd po tych lokalizacjach, w których będzie można coś kupić. Tu popularne jest kupowanie bezkontaktowe. Człowiek wystawia np. marchewki i jabłka, a ludzie sami biorą porcję i płacą aplikacją lub zostawiają odliczoną kwotę. Marzy mi się popularyzacja takiej formy sprzedaży poza rolnictwem.
Dlaczego to może się udać?
Także dlatego, że żyjemy w kraju, w którym przedmiotów dobrej jakości jest dużo, ale za szybko znikają w śmietniku. Kolejny aspekt to wysokie koszty transportu, ze względu na ukształtowanie terenu. Warto działać lokalnie, bo kupowanie drobnych przedmiotów przez finn.no, portal kupna i sprzedaży od osób prywatnych, bywa na prowincji nieopłacalne.
Czytaj też:
- Jestem Tatą, ta grupa przywraca wiarę w prawdziwych mężczyzn
- Ślad węglowy na twojej koszulce. Prawdziwy koszt tanich ubrań
Są jeszcze inne plusy tego przedsięwzięcia?
Widzę, że nasze działania pozytywnie wpływają na wizerunek Polaków w Norwegii. Jesteśmy drugą największą grupą etniczną, ale o nieco uproszczonej, stereotypowej opinii. Znaczna część naszych rodaków postrzegana jest jako solidna siła robocza, która jednak niechętnie się asymiluje. Dlatego ten kontakt, wymiana dóbr, pokazanie, że mamy coś, co wam też się może spodobać, to bardzo dobry PR dla nas. Nawet w takiej mikroskali.
Polecamy: