Prolog „Ręki Boga” zaczyna się od podobnej sceny, co „Osiem i pół” – postaci stoją w niemożliwym korku samochodowym i wydaje się, że jedynym rozwiązaniem jest wzlot gdzieś ku górze, ku elementom fantastycznym. Gdy jednak wkrótce przechodzimy do prozy życia, czar zupełnie nie ulatuje. Epizod z drogi życiowej alter ego reżysera, młodego Fabietto Schisy, przez ponad dwie godziny pozostanie usiany tą niezwykłością. Śledzimy go zatem, jak spędza czas z pełną indywidualności rodziną, przeżywa transfer Maradony do Napoli i fantazjuje o wyzwolonej seksualnie ciotce. Film nawiązuje do Felliniego też wprost – brat Fabietta pewnego dnia udaje się na casting do filmu znanego reżysera, a tam okazuje się, że mistrza interesuje tylko selekcja panien.
Tak naprawdę głównym zarzutem, który można by postawić „Ręce Boga”, jest brak dyscypliny fabularnej. Film składa się w zasadzie ze zbioru scenek z życia głównego bohatera, powiązanych ze sobą dosyć luźnymi klamrami. Mało wiarygodne w związku z tym staje się końcowe postanowienie Fabietta o pogoni za karierą reżyserską. W toku tej historii dowiadujemy się głównie o tym, że bohater kocha muzykę i Napoli – ale z ekranem miał styczność głównie wtedy, gdy oglądał mecze. Akcja filmu kończy się, gdy Schisa kończy górny i durny wiek nastoletni – aż prosi się o zerknięcie w biografię Sorrentino i spytanie się, co w takim razie robił do 28. roku życia, gdy wypuścił pierwsze krótkie metraże pod swoim nazwiskiem.
Po wgryzieniu się jednak w poszczególne segmenty filmu widać, że włoski reżyser nie zatracił swojej boskiej ręki do szczegółu. Jak mało który twórca potrafi on ledwie muśnięciem pędzla powołać do życia naprawdę pełnokrwiste postaci. W szczególności widać to w kilku rodzinnych scenach na początku obrazu. Pomimo tego, że część członków rodziny Fabietta wypowiada ledwie kilka kwestii, każda z nich naturalnie wydaje się osobistością. Podobnie rzecz ma się zresztą z sąsiadami głównego bohatera – zwłaszcza pewna baronessa na długo zostanie widzom w pamięci.
Na osobny komentarz zasługuje postać Diego Maradony, który niczym duch unosi się nad całym filmem. Znany jest powszechnie fanatyczny stosunek mieszkańców Neapolu do argentyńskiego piłkarza, nie jest tu potrzebna żadna dodatkowa deifikacja. Wystarczy bowiem, jak w jednej scenie, żeby facet podobny do boskiego Diego siedział sobie w aucie, by całe miasto zamarło. Na wieść o transferze do Napoli natychmiast zamrożone zostają rodzinne nieporozumienia. Finalnie zaś zasugerowane zostaje, że gdyby nie Maradona, to tego filmu – ani żadnego innego od Sorrentino – nie oglądalibyśmy.
Argentyńczyk napędza typowe dla kina Sorrentino sceny rodem z realizmu magicznego, których – podobnie jak w poprzednich filmach Włocha – nie brakuje i w „Ręce Boga”. Poza bogiem-piłkarzem w życie bohaterów ingerują też patroni Neapolu: męczennik święty January oraz Monaciello, lokalny duszek o wyglądzie małego mnicha. Kathartycznego charakteru nabierają nocne eskapady Fabietta, które na dobre pozwolą ukształtować się jego osobowości. Czasem zwyczajnie nie potrzeba więcej, niż zwyczajny, włoski poranek na wybrzeżu Morza Tyrreńskiego.
Rzeczywistość jest hałasem, a kino pozwala nam się od niej oderwać, mówi brat Fabietta w jednej z ważniejszych scen, stanowiącej jednocześnie meta-komentarz reżysera i oko puszczone do widza. Każde kino jest autobiograficzne, tak jak perła jest autobiografią ostrygi, mówił zaś Fellini, i obie te sentencje Sorrentino mógłby sobie powiesić nad łóżkiem. Pomimo tego Włoch pozostaje szalenie uparty w swoim charakterystycznym stylu i również „Ręką Boga” nie robi nic, by ewentualnie przekonać nieprzekonanych.
Chociaż film pozostaje nieporównanie bardziej kameralny w stosunku do tego, co widzieliśmy wcześniej z jego ręki, część publiki – zwłaszcza niedzielnej, netflixowej – może się wynudzić seansem. Nie pomaga w tym również rzecz u Sorrentino dosyć dziwna – niemal całkowity brak muzyki w filmie. Jak sam twierdził, to z uwagi na to, że jego młode alter ego dużo słuchało, ale nie słyszało.
Tytułowa ręka Boga równie dobrze może odnosić się do jego własnej, tej reżyserskiej. Czy zdecyduje tak Amerykańska Akademia Filmowa, dla której film, zasadniczo koprodukowany przez giganta streamingu, ukazuje się krótko w wybranych kinach? Póki co, „Rękę Boga” doceniono jedynie na festiwalu w Wenecji. To zresztą wątpliwy materiał na hit, no chyba, że wśród italofilów, do których niżej podpisany się zalicza.
Moja ocena: 8/10
Zobacz też: