
Być może to właśnie odpowiedź na pytanie: „co robiłeś 11 września?” najlepiej odróżnia millenialsów, od pokolenia Z. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jakie wydarzenie to „nowe” pokolenie uznałoby za formujące. Dla nas – mimo, że byliśmy dziećmi – był to krok milowy. Może właśnie dlatego, że na chwilę wyrywał z tej idyllicznej dziecięcości. Pokazywał, że świat może nie być bezpieczny.
11 września nie zakończył się gdy wskazówka zegara wskazała północ. Ten dzień trwał, wpływając na rzeczywistość jeszcze przez długi czas. Trwał, gdy Ameryka, a wraz z nią Polska, wchodziły do Afganistanu i Iraku. Trwał, gdy nasz rząd godził się na tajne więzienia CIA na Mazurach, za co nikt nie został rozliczony (bo i nasze przyzwolenie na tortury się zwiększyło). Trwała, gdy stopniowo zmniejszała się nasza tolerancja dla przybyszów z Bliskiego Wschodu i trwa do dziś, gdy w Kabulu Talibowie dopisują ponurą pointę dla tamtych wydarzeń.
W 2005 roku polskie media uznały, że to nie 11 września uformuje nasze serca i umysły, a 2 kwietnia. Dzień „odejścia Jana Pawła II do domu ojca”. Tu też pamiętam tłumy przed kościołami, włączony non stop TVN24, nawet to, że kazano mi założyć białą koszulę z okazji pogrzebu Wojtyły. Ale to nie to samo. W drugim kwietnia nie było nic wstrząsającego. Starzy ludzie po prostu umierają. Śmierć papieża może i miała wpływ na rzeczywistość w Polsce, ale na pewno nie obeszła niemal nikogo na świecie.