
Zacznijmy od tego, że komunikacja miejska nie jest utrzymywana z naszych biletów. Jak zauważył w swoim wystąpieniu Trzaskowski, te pokrywają wyłącznie 21 proc. kosztów utrzymania tramwajów, autobusów i metra. Pozostałe pieniądze pochodzą z budżetu miasta, a więc częściowo z naszych podatków, ale też z pożyczek, dotacji czy subwencji państwowych. To 21 proc. oznacza dla wielu z nas stały wydatek w postaci 110 złotych na bilet miesięczny.
Czy stać nas na bilety?
Teoretycznie nie powinien on szczególnie obciążać kieszeni warszawiaków, bo ci zarabiają średnio 5300 złotych na rękę. Średnia to jednak dość krzywdzące wyliczenie, które bierze pod uwagę milionera i żebraka. Lepiej spojrzeć na medianę, z której wynika że 25 proc. najniżej wynagradzanych mieszkańców stolicy otrzymuje 3500 złotych netto.
Można powiedzieć, że z tej perspektywy dalej „stać nas” na bilety za 110 złotych, ale i pewnie na takie, które byłyby 10 i 20 złotych droższe. Problem polega na tym, że przez inflację rosną ceny wszystkiego. Niektóre produkty spożywcze zdrożały o kilkadziesiąt procent, a wbrew temu co mówią prorządowi ekonomiści, płace większości z nas stoją w miejscu i wcale nie równoważą podwyżek na sklepowych półkach.
Czy idąc tym tropem, Warszawa – ale też inne polskie miasta – nie powinny rozważyć zdjęcia z nas opłaty za bilety w komunikacji miejskiej? Byłby to mały, piękny gest we wspólnej walce o spięcie domowych budżetów i przeżycie coraz większej inflacji. Jesteśmy pewni, że pieniądze w budżecie miasta na ten cel jakoś by się znalazły. Zresztą poza wsparciem mieszkańców takie działanie ma jeszcze jeden wymiar.
Czy stać nas na rezygnację z aut?
Nie brakuje dziś aktywistów, skarżących się na liczbę samochodów w miastach. Ich intencje są słuszne. Polacy pokochali swoje cztery kółka do tego stopnia, że na potęgę korkują miasta, zatruwają je i parkują, gdzie popadnie. Mówię to zresztą jako wieloletni kierowca. Daleko mi do rzucania się na maski samochodów zaparkowanych na trawniku, zastawiania im drogi czy dzwonienia z każdą pierdołą na straż miejską, ale wiem, że problem trzeba uregulować. Po prostu należę do tej grupy, do której lepiej trafiają liczby, niż krzykliwy performance.
Z danych GUS wynika, że na jednego warszawiaka przypada trzy razy tyle aut, co na jednego Nowojorczyka czy Berlińczyka. Coś jest więc nie tak. Nie trzeba dodawać, że dziś walka o odchudzenie miasta z samochodów nie dotyczy tylko terenu samej metropolii, ale – patrząc szerzej – jest istotna dla całego świata.
Czytaj też:
- Szczyt klimatyczny w Glasgow: dużo deklaracji, mało konkretów
- Wyślij śmieci na Filipiny. Jak mafie zarabiają na recyklingu
Wiele powiedziano w ostatnich latach na temat śladu węglowego, emisji CO2 i jej wpływu na globalne ocieplenie. Jeśli więc widzimy jakiś cień szansy na zatrzymanie klimatycznej katastrofy, powinniśmy czym prędzej zostawić swoje auta, zadbać przy tym o domowe budżety i przesiąść się do bezpłatnych miejskich autobusów. Najlepiej zasilanych przez prąd. Darmowa komunikacja miejska funkcjonuje np. w Luksemburgu i Tallinie. Australijskie Melbourne rozdaje mieszkańcom vouchery na darmowe przejazd, a Rotterdam od przyszłego roku przestanie wymagać biletów od dzieci. Czujemy, że bezpłatna komunikacja miejska stanie się wkrótce wielkim, światowym trendem w polityce miejskiej. Polska ma szansę iść w awangardzie tych zmian.
Polecamy:
W budżecie miasta będzie dużo mniej pieniędzy przez to, że wiele osób przejdzie na rozliczanie ryczałtem, który w całości idzie do budżetu centralnego (a nie jak zasady ogólne i liniówka – połowa samorząd, połowa centrala).
Oczywiście z budżetu centralnego pieniądze dostaną w większości miasta zarządzane przez władze związane z rządem. Więc Warszawiacy będą poprawiać lokalną sytuację w tych częściach kraju, o których istnieniu nawet nie wiedzą.
Pochwały zbiorą samorządy proPISowskie.