
Spacer z psem to zasadniczo dość relaksujące zajęcie. Ale ja ostatnio często wracam z takich spacerów mocno zirytowana. Nie tylko zresztą ja – tak mnie, jak i mnóstwo osób, które wraz z ich podopiecznymi regularnie spotykam w psim parku irytuje dokładnie to samo.
Wścieklizna w Warszawie. Uważajcie na swoje psy
Źle było już przed świętami, teraz sytuacja jest jeszcze gorsza. Z dwóch powodów: minionych świąt i kolejnego rozporządzenia wojewody mazowieckiego.Te dwa powody są ze sobą zresztą nierozerwalnie powiązane i osoba wojewody nie ma tu nic do rzeczy. Ale od niej zacznijmy.
Do województwa mazowieckiego i na teren Warszawy z przytupem powróciła wścieklizna. Już jakiś czas temu na wejściu do parków w mojej okolicy pojawiły się ostrzeżenia, aby unikać kontaktu z dzikimi zwierzętami, które w nich mieszkają: jeżami, wiewiórkami. Żeby psy prowadzać jedynie na smyczy i koniecznie zaszczepione. Niedawno pojawiła się też informacja o wydanym przez wojewodę nakazie szczepienia nie tylko psów, ale i kotów. Bo rozprzestrzeniająca się na terenie miasta i województwa wścieklizna ani myśli zwolnić. Dziś zresztą przyszedł mi w tej sprawie na telefon alert RCB.
W tej sytuacji trudno działania wojewody uznać za nadmiarowe. Wścieklizna jest chorobą wirusową, w pierwszej kolejności atakuje układ nerwowy. I jest u zwierząt zawsze śmiertelna, również dlatego, że nie ma na nią leku. W Polsce jest zresztą absolutny zakaz leczenia zwierząt podejrzanych o wściekliznę – to po prostu zbyt duże ryzyko.
Wścieklizna może się zresztą przenosić ze zwierząt na ludzi. Rzadko kogo udaje się uratować po wystąpieniu pierwszych objawów – to pojedyncze przypadki. Jedyna realna i naprawdę skuteczna broń, jaką przeciw wściekliźnie mamy to szczepienia. I cały szereg środków ostrożności, jak te wymieniane na parkowych ogłoszeniach.
Szczury w Warszawie mają lepiej niż w Szanghaju
Szczepi się też zresztą dzikie zwierzęta. Na terenie mojego osiedla rozsypano karmę dla żyjących tu dziko lisów, która taką szczepionkę zawiera. Problem w tym, że na moim osiedlu dziko żyją nie tylko lisy, które tę szczepionkę zjedzą. Znacznie więcej jest na nim żyjących nie tylko dziko, ale i wyjątkowo dostatnio szczurów, z którymi – jak żali się administracja – nie sposób się uporać.
– U mnie wystawili te plastikowe klatki deratyzacyjne z trutką – opowiada właścicielka sznaucerki Neli – Ale już następnego dnia były połamane.
U mnie nie są. Nie są też jednak specjalnie skuteczne. A skąd to wiem? Z obserwacji. Podczas odbywanych późną nocą spacerów z psem zdarza mi się bowiem regularnie szczury widywać. Jeszcze częściej zdarza się, że widzi i czuje je mój pies, którego kilkukrotnie tylko gruba jak końska lonża smycz i wyciągane przeze mnie z kieszeni psie ciasteczka powstrzymały przed rzuceniem się za którymś w szaleńczy pościg po warszawskiej Pradze.
Przez chwilę zastanawiałam się zresztą, skąd w Warszawie tyle szczurów. Widywałam je regularnie w Szanghaju, ale nie na osiedlu, gdzie mieszkałam. To o tyle dziwne, że dwa piętra pod moim mieszkaniem była duża i popularną restauracją. Wchodziło się do niej od strony ulicy, podczas gdy wejście do części mieszkalnej było na tyłach budynku i prowadziły do niego zewnętrzne schody. Pod schodami znajdowały się drzwi do magazynów i restauracyjnej kuchni. Na samych schodach, pracownicy tejże restauracji ogłuszali, a potem zabijali i czyścili ryby, które klienci wybierali sobie do konsumpcji z restauracyjnego akwarium. Schody były wiecznie brudne, ale nigdy nigdzie nie było widać żadnych resztek. Zjadało je stado hołubionych tak przez pracowników restauracji, jak i mieszkańców mojego szanghajskiego osiedla kotów.
Odpowiedź na pytanie, skąd tyle szczurów w Warszawie, szybko pomógł mi znaleźć nie kto inny, jak właśnie mój pies. To on uzmysłowił mi, ile jedzenia wala się w tym mieście dosłownie po ulicach. Nie dlatego, że rozwłóczą je ze śmietników wrony i gawrony – nie. Wala się, bo ludzie je beztrosko na te ulice wywalają.
Colesław i zgniła sałatka w karmniku dla ptaków
– Poszedłem kiedyś do sąsiada – opowiada mi właściciel Maksia w chwilę po tym, jak wyrwał mu z paszczy zdobyczną, nadpleśniałą kromkę chleba – Wprowadza mnie do pokoju, rozmawiamy, na biurku stoi sobie talerz z niedokończoną kanapką. Ja patrzę, a sąsiad bierze tę kanapkę i bez namysłu ją fruuuu, za okno. „Panie Tadeuszu, do cholery, co pan robi?”, się go pytam w ciężkim szoku. „A jakieś ptaszki sobie zjedzą”.
Aha, takie z wąsami i długim, nagim ogonem najprędzej.
– Schudła 8 kilo w ciągu tygodnia – żali się właścicielka Lajli, biszkoptowej labradorki – Coś zeżarła i się zatruła. Wymioty, biegunka, odwodnienie, wszystkie elektrolity w chaosie, była dosłownie na granicy, lała mi się przez ręce. Bardzo cierpiała i bardzo była biedna. Trzy noce z rzędu nie spałam, żeby czuwać. Teraz biedna jestem ja, bo na leczenie poszedł majątek. Ale dobrze, że wyzdrowiała.
Niektórzy stali bywalcy lokalnego psiego parku, witają się informacją o tym, co dziś „serwują” w czymś, co w zamyśle projektantów miało być karmnikiem dla ptaków.
– Dzisiaj jest zepsuta sałatka jarzynowa. Nawet mój żarłok jej nie ruszył.
– Została ze świąt.
– Pewnie tak, ale co tam w zeszłym tygodniu robił colesław?
Komu, w środku stolicy Polski, się wydaje, że dobrym sposobem na pozbycie się nadpsutego jedzenia jest karmnik dla ptaków w lokalnym parku? Jaki gołąb, jaka sikorka, jaki gawron połasi się na sałatkę colesław?
– Kiedyś widziałem, jak kobieta wyrzucała z gara na trawnik skwaśniały bigos – mówi wzburzony opiekun uroczej Belli – „Ale co pani robi?”, się jej zapytałem. „A jakiś bezpański piesek sobie zje!” W tym mieście od lat, do cholery nie ma bezpańskich psów! A jeśli nawet by były, to kto je z zatrucia będzie leczył? Cieszy się pani, że się przyczynia do śmierci jakiegoś zwierzęcia w męczarniach?
Bo ta sałatka jarzynowa i colesław trafiają do tego parkowego „karmnika” pomimo tego, że stoi tam ogromna tablica informująca, czym należy ptaki karmić. I na tej liście nie ma żadnej z tych sałatek.
Na moim osiedlu, gdzie gros mieszkańców stanowią osoby starsze, co krok rozwieszone są informacje, że ptaków nie należy karmić starym chlebem i bułkami, bo to dla nich szkodliwe.
Wyrzucasz jedzenie na trawnik? Karmisz szczury i szerzysz wściekliznę
– Kojarzy pani to miejsce za przystankiem autobusowym? – zapytał mnie kiedyś znajomy właściciel trzech przyjaznych kundelków – To, gdzie na trawniku stoi tablica „nie karmić gołębi”?
– To, gdzie wiecznie wala się pieczywo?
– Tak – potwierdził – Szedłem tamtędy wczoraj w nocy z psami. Jak doliczyłem się setnej kromki, setnej, to przestałem liczyć. I wcale nie policzyłem wszystkich.
Dzisiaj, nie chcąc przy okazji każdego spaceru siłować się z własnym psem, podniosłam z trawnika pod blokiem cały płat nadpsutego łososia, półkilogramowe opakowanie mielonego mięsa i pudełko z niedojedzonym hummusem i z obrzydzeniem wyrzuciłam do kosza. Całego miasta jednak nie posprzątam, sałatki jarzynowej ani bigosu rękami z trawnika nie zbiorę.
Dwie rzeczy są za to dla mnie całkowicie jasne: po pierwsze, odruch niemarnowania jedzenia to nie jest zły odruch. Dziwi jedynie, że w epoce, kiedy go w sklepach nie brakuje i nie zabraknie, tak głęboko w wielu tkwi potrzeba kupowania i przygotowywania posiłków jak dla pułku wojska. I skoro tak głęboko tkwi, to może przydałyby się jasne wytyczne, co z nadmiarem żywności robić?
Polecamy:
- Roślinny kurczak w KFC. Kolejna rewolucja żywieniowa
- Wyślij śmieci na Filipiny. Jak mafie zarabiają na recyklingu
– Za to powinny być mandaty – poirytowana wyznałam sąsiadce – Za wywalanie resztek żywności na trawniki, do parku, na ulicę.
– Powinny – zgodziła się ze mną pani Ala, która swojego Bolka wyprowadza tylko w kagańcu – Ale kto by je miał wlepiać?
Ja. Ja bym je wlepiała. I nie miałabym absolutnie żadnego zrozumienia i jeszcze mniej litości. I nie mam wątpliwości, że z ogromną chęcią wlepiałaby je też opiekunka terierki o imieniu Maszeńka:
– Chlew, dosłownie chlew tu urządzili – ze smutkiem pokiwała dzisiaj głową widząc pod parkowym ogrodzeniem kolejny, plastikowy pojemnik z kluskami z rosołu – Ale tam, trzy przecznice dalej, jest w sumie jeszcze gorzej.
W ten sposób sami tej wściekliźnie pomagamy. Sami, własnoręcznie, te szczury do siebie zapraszamy. I dopóki to się nie zmieni, również walka ze wścieklizną będzie walką z wiatrakami, na której wszyscy ucierpią i nikt nie zyska. Również – a może przede wszystkim – te dokarmiane poświątecznym bigosem i sałatką colesław dzikie, miejskie zwierzęta.
Czytaj też:
No, przydałyby się kary administracyjne. Nakładane na zasadzie podpier*alania sąsiada przez sąsiadów. Zero litości. Dopiero wtedy ludzie się oduczą robić z miejskich parków i trawników chlew.
Co mają szczury do wścieklizny?
Ja rozumiem, że na polonistyce o tym nie uczą, ale to wiedza z liceum: otóż szczury nie są na wściekliznę odporne. I roznoszą ją również dlatego, że wolnożyjące w miastach koty, kuny, czy lisy na nie polują. Duh.