piątek, 14 lutego, 2025
Strona głównaEkologiaFire Ant Wars. Jak Amerykanie walcząc z mrówkami zniszczyli swoją przyrodę

Fire Ant Wars. Jak Amerykanie walcząc z mrówkami zniszczyli swoją przyrodę

Fire Ant Wars to nazwa gorącego konfliktu z lat 50. podczas którego mieszkańcy Teksasu wypowiedzieli wojnę przybyłym z Ameryki Południowej mrówkom ognistym. Szkoda tylko, że nie pozbyli się problemu, a przy okazji zdziesiątkowali bogatą faunę swojego regionu

Czerwona mrówka ognista
  • Mrówka ognista przywędrowała do USA w latach 30. XX wieku
  • Dwie fale ekspansji tych owadów przypadły na lata 50 i 80
  • Pomimo wydanych milionów dolarów, problem nie został rozwiązany

Lekarz, do którego trafił trzyletni Kevin Bobrow nie miał pojęcia co stało się dziecku. Mały miał świszczący oddech, był czerwony na twarzy i nie było z nim kontaktu. Trochę racji było w tym, że stan dziecka został wywołany przez „silną reakcję alergiczną”, ale nikt nie podejrzewał co mogło ją wywołać. Ostatecznie, gdy rodzice zauważyli, że dziecko podupada na zdrowiu każdego lata, zdecydowali się wyjechać z Teksasu na zawsze. Jak się okazało, słusznie. Ów silny alergen, który prawie zabił chłopca w 1984 roku, występował wówczas głównie w tym stanie.

Cztery lata później zagadka była już rozwiązana, ale stało się jasne, że nie da się uniknąć katastrofy. Ponad dwadzieścia milionów hektarów było już opanowanych przez solenopsis invicta, czyli czerwone mrówki ogniste, choć patrząc na ich łacińską nazwę zasadnym wydawałoby się dodać przymiotnik „niezwyciężone”. Te małe owady – przywleczone do Stanów Zjednoczonych w latach 30. XX wieku – zabijały wszystko na swojej drodze. Ich łupem padały nie tylko żaby, jaszczurki, węże czy pisklęta pozostawione w gnieździe, ale też kury, chore psy czy nawet jelenie. Nagle okazało się, że chodzenie boso po przydomowym ogródku jest rozrywką dla masochistów, a niemowląt nie można nawet na chwilę zostawić samych. Po ukąszeniach wyskakiwały pękające pęcherzyki, występowały bóle głowy i podwyższona temperatura (szczególnie u dzieci).

Ba, mrówki potrafiły zakończyć życie ulu, a wykopane przez nie kopce były konstrukcjami tak silnymi, że łamały się na nich ostrza kombajnów. Katastrofa w rolnictwie dotyczyła jednak głównie narzuconej z góry drakońskiej kwarantanny, przypominającą tą, z którą do czynienia mają obecnie polscy rolnicy gnębieni przez ASF. Każda kępka siana wyjeżdżająca z Teksasu musiała pochodzić z gospodarstwa wolnego od mrówek.  

Inwazja z lat 80. nie była pierwszą, którą „czerwona zaraza” przeprowadziła na Teksas. Wspomniany przeze mnie przypadek Kevina Bobrowa został opisany w 1988 roku na łamach magazynu Texas Monthly. Z kolejnych akapitów wyzierał skrajny pesymizm. Starcie z mrówkami opisywane było jako „Nasza Dunkierka, nasze Waterloo”. Zrezygnowany autor zauważał, że „wszystko czego próbowaliśmy do tej pory, tylko je wzmocniło”.

W latach 50. gdy odkryto jak wielkie mrówki stanowią zagrożenie, decyzje w sprawie „czerwonej zarazy” podejmowano w Waszyngtonie, daleko od linii frontu. Zdecydowano się na użycie dwóch środków chemicznych: dieldryny i heptachloru, a więc syntetycznych środków owadobójczych, które łatwo akumulują się w glebie i wodzie. Efekt był piorunujący, ale inny od spodziewanego. Ginęły nie tylko mrówki (te radziły sobie wyjątkowo dobrze, mogąc wejść w glebę głębiej niż pestycydy), ale też ptactwo, owady i małe ssaki. Paradoksalnie „czerwoni zdobywcy” przestali mieć jakąkolwiek naturalną konkurencję i jeszcze śmielej rozgaszczali się w zdziesiątkowanych obszarach.

Widząc to Rachel Carlson – autorka popularnonaukowych książek o morzach i oceanach – napisała swoje najsłynniejsze dzieło. Wydana w 1962 roku „Cicha Wiosna” opowiadała o świecie postapokaliptycznym. Parafrazując Einsteina, w wizji Carlson kolejna wojna światowa nie miała być na kije i kamienie, a na opryski z DDT. Pisarka wywołała panikę, a jej książką zainteresowała się nawet administracja prezydenta Kennedy’ego, która sprawdzała na ile książka może być oparta na faktach. Efekt był taki, że oprysków zaprzestano (choć samo DDT nie było nawet w połowie tak groźne jak sugerowała Carlson).

Od tamtej pory Amerykanom zajęło bardzo wiele lat nim zrozumieli, że mrówki można powstrzymać (choć na pewno nie wytępić), tylko poznając ich zwyczaje. Ekspansywność gatunku wynikała z jego zwyczajów godowych. U mrówki ognistej, samiec stanowi rodzaj banku nasienia, który nie ma żadnego zadania, prócz zapłodnienia samicy, po którym zresztą umiera.

W tym czasie uzbrojona w parę małych skrzydeł samica dokonuje lotu i około półtora kilometra od poprzedniego schronienia zaczyna kopać dziurę w ziemi w której składa jaja. Tych może być nawet do 1500 dziennie, co przy siedmioletnim życiu samicy oznacza, że przez całe swoje życie może ona spłodzić około trzech milionów potomków.

Co więcej, mrówki ogniste są odporne na wszelkie domowe sposoby wytępienia. Amerykanie z początku próbowali spalać kopce, zalewać je wrzątkiem (rekomendowana ilość wody w czasopismach z lat 60. to trzy galony, czyli 13 i pół litra), a nawet razić kopce prądem. Tyle, że w sytuacji zagrożenia mrówki wypuszczają feromony, które alarmują cały kopiec. Królowe momentalnie przenoszone są w głąb ziemi, a robotnice rzucają się do obrony.

Tysiące z nich zginą płonąc lub tonąc we wrzątku, ale to straty, które kilka płodnych królowych odrobi w dwa tygodnie. Mrówki potrafią też wędrować w poszukiwaniu dogodnego miejsca na postawienie nowego kopca. W tym czasie najedzone przekazują pokarm głodnym wprost ze swoich żołądków. Obrzydliwy, choć niezwykle efektywny sposób na przetrwanie.

W tym roku zamiast odpustu zapraszamy na „Fire Ant Festival”

Rewolucją było wynalezienie Amdro, czyli przynęty. To rodzaj pułapki, bo mrówki lgną do nowego pokarmu, który okazuje się dla nich śmiertelny dopiero po pewnym czasie. Tym samym usypia ich system reagowania. Kiedy orientują się, że powinny zmienić miejsce bo umierają zazwyczaj królowa zdążyła już zjeść truciznę.

Amdro może posłużyć do wytępienia kopca w ogródku, ale na pewno nie do trwałego usunięcia wielomiliardowej populacji mrówek ognistych z Teksasu. Kolejne pokolenia mieszkańców tego stanu przyzwyczaiły się już do tych toksycznych gości w takim stopniu, że widząc pojedyncze bąble na rękach dziecka, traktują je jako rodzaj swoistego aktu przejścia i pasowania na Teksańczyka.

Śmiercionośna mrówka ognista wrosła na stałe w krajobraz regionu i stała się częścią jego kultury. Dość powiedzieć, że są miasteczka, które organizują „Fire Ant Festival”. Imprezę, na której odbywa się sąsiedzki konkurs gotowania chilii, do którego dodaje się jeden sekretny składnik w postaci chitynowego pancerzyka.

Zobacz też:

To_tylko Redaktor
To_tylko Redaktor
Konto należące do redakcji TrueStory. Czasem wykorzystywane do puszczania niepodpisanych wiadomości od czytelników.
ARTYKUŁY POWIĄZANE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NajNOWsze

NajPOPULARNIEJsze