
Mariusz Błaszczak został wicepremierem i tym samym zastępuje na tym stanowisku Jarosława Kaczyńskiego. Nie byłoby w tym nic znaczącego, gdyby nie wypowiedź prezesa PiS w TVP. Wkrótce po głównym wydaniu wieczornych Wiadomości, Kaczyński oznajmił, że Błaszczak „z całą pewnością zastąpi go znakomicie i sądzi też, chociaż to nie jest jeszcze ten moment, w którym może publicznie to ogłosić, że zastąpi go pod każdym względem, także jeśli chodzi o wszystkie funkcje”. Nikt do tej pory nie zasłużył na taką deklarację ze strony prezesa, który niemal jawnie namaścił go na swojego sukcesora. Czy słowa prezesa można traktować poważnie i co na to peleton chętnych do objęcia funkcji nowego szefa wszystkich Polaków?
O co chodzi z Błaszczakiem?
Prezesowi Błaszczak jest potrzebny przede wszystkim jako minister w resorcie obrony. Zarówno kryzys migracyjny jak i wojna na Ukrainie sprawiły, że PiS postanowił uczynić z militaryzacji kraju swoją główną obietnicę wyborczą. Mowa o skutecznym dozbrojeniu i podwojeniu stanu polskiej armii. Błaszczak może wyglądać tu wiarygodnie, bo obiecał, że kupi czołgi od Amerykanów i słowa dotrzymał. Większe problemy będzie miał Morawiecki, który w przekazie może potykać się o rząd niespełnionych obietnic. Opozycja z łatwością wypomni mu brak mieszkań, żłobków czy samochodu elektrycznego. Także zapowiedziana właśnie budowa hal sportowych nie brzmi dziś tak imponująco jak rozjeżdżający wszystko na swojej drodze amerykański czołg.
I choć Błaszczaka trudno nazwać jastrzębiem, a sam polityk do munduru musiał trochę się przyzwyczajać, to Jarosław Kaczyński ceni w nim inne cechy. Od kiedy tylko szef MON pojawił się w orbicie Porozumienia Centrum (a było to w głębokich latach 90.), nie kombinował na boku, nie tworzył swojej drużyny, ślepo podążał za Jarosławem i realizował jego połączenia. Gdy inni się wykruszali lub zdobywali na własne zdanie – ich lista jest zbyt długa, żeby ją tutaj zamieścić – Błaszczak posłusznie kroczył krok w krok za Jarosławem Kaczyńskim.
Plotki o tym, że miałby zostać premierem pojawiały się już dwukrotnie. Raz gdy rząd przeżywał kryzys wywołany wyborami kopertowymi i dąsami Jarosława Gowina. Drugi raz, gdy Zbigniew Ziobro groził odejściem w związku z „piątką dla zwierząt”. W obu wypadkach chodziło o to, że Błaszczak miałby potrafić lepiej podporządkować sobie obu rozbójników niż Morawiecki, a także zmobilizować partię. Aktyw PiS szefa MON ceni. Morawieckiego z kolei ni w ząb nie rozumie.
Co na to peleton?
Problemem Morawieckiego w partii od początku była jego wielkomiejskość. I choć Mariusz Błaszczak większość życia spędził w Warszawie, to nie epatował nią tak, jak były prezes banku, który – pomimo swojej głębokiej wiary, tak w Boga jak i w program PiS – był dla części aktywu partii niezrozumiały. Ponadto, Morawieckiemu w ostatnich latach zdarzyło się kilka afer finansowych, związanych czy to z działkami we Wrocławiu, czy z kupnem obligacji skarbu państwa. Kaczyńskiemu taki klimat może kojarzyć się z rządami SLD i „układem”, który tak usilnie chciał zwalczać. Błaszczakowi w tym samym czasie to co można zarzucić, to przede wszystkim nadgorliwość.

Paradoksalnie, większym problemem dla Błaszczaka w przejęciu partii może być Duda niż Morawiecki. Bo choć prezydent czasem zawalał (rozumiem przez to jakiekolwiek niewykonanie woli Jarosława), to jednak – zakładając porażkę PiS w 2023 roku – stanie się jedynym politykiem partii, którego nie będzie się dało wywalić ze stanowiska, a w dodatku posiadającym prawo weta. Wówczas to do Dudy – którego elektorat PiS kocha i któremu nie można odmówić charyzmy – zaczną ustawiać się kolejki. Minusem tej kandydatury jest fakt, że Duda jest zwyczajnie kiepski w zarządzaniu. Przez siedem lat w pałacu prezydenckim nie umiał zbudować wokół siebie lojalnej ekipy. Najbliższe dwa muszą mu na ten cel wystarczyć.
Zbigniewa Ziobrę w zestawieniu świadomie pomijam. Jarosław Kaczyński nigdy nie wybaczył mu zdrady i założenia własnej partii. Gdy latem 2020 roku Ziobro poprosił o fuzję Solidarnej Polski i PiS spotkał się z odmową. Wówczas zrozumiał, że swoją przyszłość może budować wyłącznie na gruzach Prawa i Sprawiedliwości. Dla niego, jako jedynego w zestawieniu, najlepsza byłaby sromotna porażka PiS w wyborach. Taka, aby wszyscy inni mogli podkulić ogony, a on został syndykiem masy upadłościowej. Na to się jednak zupełnie nie zanosi.
Zobacz też: