Czytając wypowiedzi polityków Prawa i Sprawiedliwości można uznać, że albo mieli bardzo nietypowe postanowienie noworoczne, albo przegrali jakiś zakład. W jeden dzień z partii, która uchodzi za homofobiczną (wypowiedzi w stylu „to nie ludzie, to ideologia” można mnożyć) zamienili się w – jak ujął to premier Morawiecki – partię tolerancyjną. Minister Horała przyjął w programie Wirtualnej Polski pina z tęczową flagą mówiąc, że ten go nie obraża, Joachim Brudziński powiedział, że „polityków PiS nic nie obchodzi, jakie kto ma preferencje”, a Joanna Lichocka życzyła wszystkim dobrej zabawy.
PiS i LGBT. Skąd ta zmiana?
Nie trzeba było czekać na odpowiedź Solidarnej Polski. Koalicjanci PiS ruszyli do ataku, który był tym bardziej zawzięty, że z telewizją nie tak dawno pożegnał się ich człowiek – Jacek Kurski. Narracja ziobrystów była więc prosta. Zaczęło się od wytykania prezesowi Matyszkowiczowi, że Kurski by na coś takiego nie pozwolił, ale skończyło się na mówieniu o przepaści ideologicznej (sic!) jaka dzieli PiS i Solidarną Polskę.
Oczywiście, żadnej przepaści nie ma, a cały ten konflikt jest nieco na pokaz. Dla Solidarnej Polski najważniejszym jest wyróżnić się jakoś od Prawa i Sprawiedliwości. O ile wspólny start obu formacji w kolejnych wyborach raczej nie stoi pod znakiem zapytania, o tyle podział miejsc na listach już tak. Cztery lata temu Zbigniew Ziobro odrobił swoją lekcję, a jego politycy zrobili wynik zdecydowanie ponad stan, często dużo lepszy niż działacze PiS. Tym razem – po czterech latach waśni i sporów – Jarosław Kaczyński będzie już ostrożniejszy w oddawaniu Ziobrze przedpola. Ten chce mieć za to pole do manewru. Do Sejmu, może dostać się wyłącznie na plecach Kaczyńskiego (samodzielnie nie miałby na to żadnych szans), ale istnieje ryzyko, że pakt o nieagresji między oboma panami zakończy się wraz z końcem kampanii wyborczej. Nie mając władzy Kaczyński i Ziobro będą sobie po prostu zbędni.
Historia uczy, że stosunek PiS do mniejszości seksualnych był, jest i pewnie dalej będzie negatywny. Wypowiedzi z ostatnich kilku dni to raczej „control damage” niż dowód zmiany poglądów o 180 stopni. Najpierw z koncertu w Zakopanem zrezygnowała Mel C., która jako powód odmowy podała właśnie stosunek TVP do społeczności LGBT. Telewizja chcąc uniknąć blamażu (przede wszystkim porażki w starciu z Polsatem, który zorganizował swoją imprezę w Chorzowie) postanowiła sprowadzić gwiazdę last minute. Padło na zespół Black Eyed Peas, który chcąc zarobić na wycieczce do Polski ale jednocześnie nie tracić w oczach fanów postanowił wystąpić z tęczowymi opaskami na ramionach. Jak się okazało telewizja wiedziała o tym i nie zamierzała już niczego z tym robić. Próba wpłynięcia na artystów mogłaby zakończyć się zaoraniem własnej imprezy. Dlatego odpowiednio wcześniej o całej sytuacji poinformowano polityków PiS, a ci przygotowali sobie spójną linię wypowiedzi.
Ta na dłuższą metę będzie nie do obrony. Przecież nikt nie uwierzy w przemianę polityków partii władzy, a na dłuższą metę pisowcy mogliby zrazić taką postawą swój twardy elektorat. Tyle, że żadnej dłuższej mety nie będzie. Temat rozejdzie się po kościach i za tydzień nikt już o nim nie będzie pamiętał. PiS zależało na tym, żeby obronić prezesa telewizji i pokazać, że ma on w partii spory kredyt zaufania. W roku wyborczym, w który właśnie wchodzimy to szczególnie ważne.
Zobacz też: