
„Duchy Inisherin” to kolejne dzieło Martina McDonagha, reżysera znanego z takich filmów jak „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” czy „Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”. W jego najnowszym obrazie jesteśmy świadkami bardzo osobistego powrotu do korzeni – McDonagh stawia pod reżyserską i scenopisarską lupą koncepcje irlandzkości i wiejskości, a także surowy język prowincji, który towarzyszył mu podczas jego wczesnych eksperymentów ze sztuką teatralną.
Elegia o końcu przyjaźni
„Duchy Inisherin” pokazują nam historię tak bardzo prozaiczną, że na pozór niewartą uwagi. Zaczyna się ona, gdy jeden z bohaterów stanowczo i bez wyjaśnienia postanawia zakończyć relację ze swoim dotychczasowym przyjacielem. Dwójki mężczyzn nie poróżniła żadna kłótnia, nie wydarzyło się też nic, co mogłoby zaważyć na długoletniej i – wydawać by się mogło – trwałej relacji. Skąd więc wzięła się nagła decyzja o brutalnym zakończeniu przyjaźni? Jakie mogą być jej konsekwencje?
Historia, którą obserwujemy, to spektakl bezwzględności i niedopowiedzeń. Zasady odciętej od świata wyspiarskiej społeczności są bardzo proste – mężczyzna nie rozmawia o emocjach, a wszelkie konflikty rozwiązuje prawem pięści. Ludzie, zajęci wiejską codziennością, nie zwracają uwagi nawet na wojnę toczącą się tuż za progiem ich domów. Nie rozumieją wzniosłych, abstrakcyjnych koncepcji, a ich moralność sprowadza się do prostej dychotomii „miły – niemiły”. Dlatego konflikt dwóch bohaterów, początkowo trywialny i powierzchowny, stopniowo eskaluje do coraz bardziej niebezpiecznej (i niedorzecznej) postaci. Wszystko to dzieje się, rzecz jasna, przy akompaniamencie komentarzy wścibskich członków lokalnej społeczności.
Za pomocą surowego kadru i lakonicznego dialogu McDonagh rysuje obraz toksycznej męskości oraz tłamszonych emocji: potrzeby samorealizacji, poczucia zagubienia, samotności i niezrozumienia. Nam, widzom, trudno kategorycznie opowiedzieć się po którejkolwiek stronie. Współczujemy odrzuconemu Podriacowi i empatyzujemy z oziębłym Colmem, próbującym ponownie nadać sens swojemu życiu.
Samcza walka nad kuflem piwa
McDonagh stawia na irlandzkość nie tylko obrazem, dialogiem i muzyką, ale również aktorstwem. Colin Farell wyśmienicie sprawdza się w roli poczciwego, przygłupiego Podriacka, sprawnie balansując na granicy komedii i tragizmu. Z kolei Brendan Gleeson, zwany czasem „irlandzkim Depardieu”, zdaje się być stworzony do grania drani i wszelkiej maści typów spod ciemnej gwiazdy. Popis aktorski Farella i Gleesona zasługuje na odrębne wyrazy uznania – mężczyźni wydobywają ze zdawkowych dialogów i milczących póz tak wiele emocji, że ich rozterki towarzyszą nam długo po wyjściu z kina.
„Duchy Inisherin” często określa się mianem tragikomedii, jednak jest to niedopowiedzenie – ta kameralna, bardzo teatralna w swoim wyrazie historia wymyka się standardowej kategoryzacji gatunkowej – jest jednocześnie zabawna i przerażająca, sprytnie lawiruje między prostotą a kaznodziejstwem. Jest to kino ludowe, ale również ze wszech miar męskie, opowiedziane powolnie jakby znad kufla z piwem w wiejskiej gospodzie.
Gdybym miała typować swoich ulubionych kandydatów do Oscara, to „Duchy Inisherin” zajęłyby bardzo wysoką pozycję w moim rankingu. Wyreżyserowana z odpowiednim kunsztem ludowa historia walki o życie według własnych zasad już teraz może pochwalić się imponującym zestawem nagród: trzy Złote Globy, cztery statuetki BAFTA czy wyróżnienia na Festiwalu Filmowym w Wenecji to tylko część z nich. Warto wspomnieć, że tytuł zyskał aż 9 nominacji w tegorocznym konkursie nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Mam tylko nadzieję, że nie podzieli on losów „Psich Pazurów” Jane Campion, które – choć rok temu również zdobyły imponującą liczbę nominacji – ostatecznie okazały się wielkim przegranym Oscarów.