O co chodzi Francuzom? To pytanie, które można sobie stawiać oglądając czy to wiece skrajnie prawicowego Érica Zemmoura czy lewaka Jeana-Luca Mélenchona. Choć obaj stoją po przeciwnych stronach politycznej barykady i nie mają szans na zwycięstwo w jutrzejszych wyborach, to łączy ich jedno. Duża łatwość do powtarzania putinowskich bredni. Jeśli do tego dodamy Marine Le Pen, której partia jawnie brała pieniądze od ruskich (przeczytacie o tym niżej), to obraz Francji staje się naprawdę nieciekawy. Istnieje ryzyko, że zwolennicy Zemmoura poprą w drugiej turze Le Pen, ta zostanie prezydentką i zacznie swoje rządy od rozmrożenia stosunków z Rosją i cofnięcia jakichkolwiek sankcji. Tym samym zachwiana zostanie jedność zachodu, Putin będzie mógł dowolnie mordować Ukraińców, a my coraz bardziej będziemy się przesuwać we wschodnią strefę wpływów.
Skąd u Francuzów sentyment do Rusków?
Odpowiedź na tak postawione pytanie, w zasadzie wymagałaby osobnego tekstu, ale w dużym skrócie możemy powiedzieć, że istotne były dwa czynniki. Pierwszy, to odległość geograficzna i brak doświadczeń z „russkim mirem”. Drugi, to emigracja, która przyjechała do Paryża po wybuchu rewolucji październikowej. Wówczas do Francji trafili arystokraci, rozczytani w Tołstoju, potrafiący grać na różnych instrumentach, znający etykietę i lubiący ssać ostrygi. Niezmącona niczym śmietanka rosyjskiego społeczeństwa.
Polityczny rusofilizm Francuzów, który przebił się do politycznego mainstreamu, wynika z czegoś jeszcze. Chodzi o znudzenie polityką Unii Europejskiej, jej biurokratyzmem i silną pozycją Niemiec. Szalejący na wschodzie Europy rosyjski żywioł jest więc jednocześnie odległy – nie może wyrządzić krzywdy nad Loarą – ale też pomocny, bo osłabia wolę Brukseli i Berlina. Tym samym sprawia, że głos Francji liczy się jakby bardziej. A to dla dotkniętych postkolonialnym upokorzeniem Francuzów bardzo ważne.
Tak, wszyscy kandydaci, łącznie z Macronem, chcieliby powrotu Francji imperialnej. Emmanuel Macron nie na darmo mówił niegdyś o „śmierci mózgowej NATO”, postulował stworzenie armii europejskiej, zarzucał Algierczykom że fałszują historię i otwierał fundusze na inwestycje w krajach Afryki Subsaharyjskiej. Francja chciała się rozpierać łokciami wszędzie tam, gdzie kiedyś pojawili się francuscy żołnierze. Tym bardziej, że po wyjściu z Unii Europejskiej Wielkiej Brytanii, Francja zyskała więcej miejsca.
Co jeśli Marine Le Pen wygra?
Liberalny Macron nie jest ulubieńcem socjalistów. Gdy w 2019 roku zapowiedział podwyżki cen benzyny (aby skłonić kierowców do przesiadanie się z silników diesla na auta hybrydowe), przez cały kraj przeszła fala zamieszek znanych jako żółte kamizelki. Ich przekaz był prosty. Strajkujący uważali, że cenę za walkę z globalnym ociepleniem powinni ponosić najbogatsi, a nie ci którzy codziennie dojeżdżają dziesiątki kilometrów do pracy.
Na żółtych kamizelkach najwięcej zyskiwała Marine Le Pen. Tu trzeba powiedzieć, że polityczka ma w sobie coś z Jarosława Kaczyńskiego. Pomimo kolejnych porażek wyborczych (2012 i 2017) jej środowisko polityczne unikało rozliczeń, raczej dając jej czas i wierząc w to, że pewnego dnia w końcu uda jej się wygrać. Tak jak w wypadku Kaczyńskiego pomaga legenda jego brata, tak w wypadku Le Pen istotna jest scheda po ojcu, ponad 90 letnim Jeanie-Marie.
Z naszej perspektywy najważniejszym jest stosunek Le Pen do Putina, a ten jest więcej niż pozytywny. Kilka lat temu portal śledczy Mediapart opublikował śledztwo z którego wynika, że w kwietniu 2014 r. partia Le Pen brała pieniądze od Rosjan. Jak podaje serwis, chodzi o sumę 2 milionów dolarów. Według tego samego źródła Le Pen dwa miesiące później dostała 9 milionów euro z rosyjskiego banku FCRB, a w czerwcu 2016 roku wnioskowała o kolejne 3 miliony euro od banku Stratiegija. Z opublikowanych przy okazji dokumentów wynikało, że pieniądze miały być przeznaczone na kampanię prezydencką. Na wnioskach o przyznanie kredytów widniał podpis samej Marine Le Pen.
Z tej perspektywy jej wybór przekreśliłby wszystko co zachodowi udało się osiągnąć w walce z Putinem. Le Pen mogłaby wycofać się z sankcji i wprost mówić, że Ukraina należy do rosyjskiej strefy wypływów. Niestety, polskim politykom zabrakło w tym wypadku wyobraźni. Mateusz Morawiecki kilka miesięcy temu przyjął Marine Le Pen w Warszawie, tak jakby ta była przywódcą państwa. Chętnie się z nią później fotografował, a politycy PiS wprost mówią, że zmiana władzy w Paryżu mogłaby wyjść Polsce na dobre.
Pytanie tylko, czy będzie to Polska niezależna i suwerenna. Ewentualne zwycięstwo Le Pen (niewykluczone, biorąc pod uwagę ostatnie sondaże), może przekreślić całe, ostatnie 30 lat integracji europejskiej i na nowo podzielić Europę na pół.
Zobacz też: