Powstanie Warszawskie pochłonęło mniej więcej 150 tys. lub 200 tys. ofiar. powstanie listopadowe zabrało 40 tys. Polaków, ale ich liczba byłaby większa gdyby doliczyć ofiary przywleczonej przez Rosjan cholery. W powstaniu styczniowym zginęło 20 tys. walczących, a w Katyniu wymordowano 21 tys. obywateli. O wszystkich tych traumach uczyliśmy się w szkole. Trzeba przyznać, że nasz system edukacji wybitnie dowartościowuje zmarłych z orężem w ręku. Tymczasem o tych, których dopadły choroby, głód czy bieda po prostu zapominamy.
Epidemia koronawirusa to największa tragedia powojennej Polski
Obecna podstawa programowa do nauczania historii mówi, że największą tragedią powojennej Polski była katastrofa smoleńska. Ale prawdę mówiąc, nie była ona nawet największą katastrofą w historii III RP. Obecnie z powodu koronawirusa każdego dnia z życiem żegnają się dwie załogi prezydenckiego samolotu TU-154M. To jednak w dużej mierze ludzie starsi, schorowani i nie będący osobami publicznymi. W raportach Ministerstwa Zdrowia, wyglądają po prostu jak dana statystyczna.
Dochodzi więc do paradoksu, bo z jednej strony władza zasłania się katechizmem mówiąc, że życie ludzkie to największa wartość, a z drugiej godzi się z tym, że od stycznia 2020 roku ponad sto tysięcy obywateli Rzeczpospolitej poszło do piachu, choć jeszcze mogłoby żyć. To liczba, którą możemy przeliczać na miasteczka i mówić, że to tak jakby „z powierchni ziemi zniknęła Legnica z kilkoma okolicznymi wsiami”, ale wydaje mi się, że porówanie z dawnymi tragediami jest bardziej plastyczne. COVID już przebił większość z nich, a wkrótce zajmie pierwsze miejsce na podium.
Koronawirus. Dlaczego umieramy tak licznie?
110 tys. zmarłych daje nam 15 pozycję na świecie. O kilka długości wyprzedzają nas USA czy Brazylia, ale w Niemczech zmarło „raptem” 10 tys. ludzi więcej, a mowa o państwie, które ma dwukrotnie większą populację niż Polska.
Jaka zatem jest tajemnica wysokiej, polskiej umieralności? Na pewno swoje zrobiła polityka rządu, który zamykał wszystko i siał panikę, gdy nie było takiej potrzeby, oraz pozwolił na zdjęcie lockdownu gdy stanęliśmy w obliczu prawdziwego zagrożenia. Gdy tylko okazało się, że wirus jest w Europie i zaczęły do nas docierać zdjęcia z Włoch, przedstawiające ciężarówki wywożące trumny z miast, władza zdecydowała się na twarde ograniczenie naszych swobód. Zamknięto galerie handlowe, stadiony i lasy, a poruszać mogliśmy się wyłącznie w maseczkach i w określonym celu. Podejście uległo zmianie latem 2020 roku. Wówczas wirus faktycznie na chwilę odpuścił, a PiS miał do wygrania arcyważne wybory prezydenckie. Stojący w pełnym słońcu premier Morawiecki ogłaszał, że „koronawirusa nie trzeba się bać” i „wirus jest w odwrocie”.
Ze zlecanych przez Partię badań wynikało, że lockdown nie przypadł do gustu nikomu. Wkurzeni byli też wyborcy PiS, którzy mówili, że „gospodarka się z tego nie podniesie” i „nie wolno poświęcać wszystkiego do walki z jednym wirusem” (cytaty podaję z badań IBRiS). Na Nowogrodzkiej uważnie wczytywano się w wypowiedzi ludu i uznano, że w związku z tym walkę po prostu trzeba odpuścić. Kogo się dało zaszczepiono, ale żadnych ograniczeń dla gospodarki już nie wprowadzano. Podczas gdy we Francji certyfikaty szczepień stanowią bilet wstępu do kin i restauracji, w Polsce w ogóle nie były wymagane. Gdy jedna z warszawskich knajp zdecydowała się wpuszczać tylko zaszczepionych spadły na nią wyzwiska i kalumnie.
Bo choć polityka rządu była nieodpowiedzialna, to musimy do tego dodać, że równie nieodpowiedzialni byli Polacy. Gremialnie sprzeciwiliśmy się przymusowi szczepień oraz masowo migaliśmy przed wbijaniem igły. Efekt to 15 proc. mniej wykonanych szczepień niż w Niemczech. Minister Kraska tłumacząc niechęć rodaków do szczepień mówił o „genie wolności”, który sprawia że szczególnie mocno lubimy się buntować. Jest w tym pewnie ziarno prawdy. Władza, która postąpiłaby wbrew tak kategorycznemu sprzeciwowi pewnie skończyłaby na bruku. Jednak to po odwadze do podejmowania niepopularnych decyzji poznaje się prawdziwych przywódców.
Last but not least, winny wysokiej śmiertelności w Polsce może być smog. Niezwykle zanieczyszczone powietrze nad naszym krajem sprawia, że rocznie przedwcześnie umiera prawie 80 tys. osób. Największe z polskich miast regularnie trafiają do rankingu dziesięciu najbardziej zanieczyszczonych miast świata. Nic dziwnego, że smog razem z chorobą lubiącą atakować płuca stworzył tak śmiertelną mieszankę. Pamiętajmy jednak, że trujące wyziewy to nie wina naszego położenia geograficznego, a gospodarki. Palimy w piecach węglem, ociągamy się z wymianą starych instalacji i co najgorsze nie przeszkadza nam to, jak złym powietrzem oddychamy. Przecież gdyby był to palący problem w oczach milionów Polaków, to już dawno protestowalibyśmy na ulicach.