Po co Elon Musk kupił Twittera? Odpowiedź na to pytanie zdaje się być podwójna. Po pierwsze najbogatszy człowiek świata może spełniać swoje zachcianki i wydać 44 miliardy dolarów, ot tak, tylko po to żeby poczuć się lepiej. Ale myliłby się ten, kto ograniczyłby kupno Twittera do tego, że wynalazca wstał lewą nogą. Elon Musk od lat pakuje się wyłącznie w biznesy, które można nazwać futurystycznymi i które – pomijając ekscytację wywoływaną wśród inwestorów – mają rozwiązywać problemy przyszłości.
Nawet jeśli czasem Musk wali głową w ścianę (takim projektem zdaje się Hyperloop) to trudno myśleć o nim inaczej niż jako o następcy Thomasa Edisona. Mam na myśli postawę, którą cechuje jednocześnie plucie na dzisiejszy kult specjalizacji (próba interesowania się wszystkim po trochu), a z drugiej strony realną chęć ulepszania świata. Przepraszam, ale nie wierzę, że to tylko efekt cynicznej kalkulacji i próby stworzenia jakiegoś konkretnego wizerunku. Gdyby ktoś o horyzontach Muska chciał po prostu zarabiać duże pieniądze, to znalazłby łatwiejszą drogę niż ta wiodąca przez podbój kosmosu.
Co Elon Musk chce zmienić na Twitterze?
Rządy Muska w Twitterze zaczęły się od zwolnień. Nowy szef nakazał pracownikom siedzieć w domach i czekać na wiadomość, która oznajmi czy mają po co wracać do biura. Taką procedurę nazywamy audytem i wydaje się ona całkowicie normalna, gdy mowa o przejęciu firmy, która nie dość, że kosztowała krocie, to jeszcze generuje potężne straty (dziś Twitter kosztuje właścicieli podobno, aż trzy miliony dolarów dziennie). Komentując krwiożerczy styl zarządzania Muska, zapomina się najczęściej o jeszcze jednym elemencie. Odchodzący dostają przecież od firmy sowite odprawy i trudno powiedzieć żeby lądowali „na lodzie”.
Czerwona lampka zapala się także tym, którzy uważają, że Elon Musk to totalny libertarianin, który zrobi z Twittera internetową kozaczyznę, w której każdy będzie mógł mówić to, co tylko zechce. Zupełnie pomija się przy tym fakt, że jako taka cenzura na Twitterze praktycznie nie istniała. To jedno z niewielu mediów społecznościowych, w których użytkownicy swobodnie mogli przerzucać się wyzwiskami bez większych konsekwencji. Tematem pozostaje ban dla Donalda Trumpa (Musk miałby rzekomo go zdjąć). Czy gdyby były były prezydent znów zaczął „ćwierkać” to stałby się większym zagrożeniem dla demokracji niż jest obecnie? Śmiem w to wątpić. Trump posiada dziesiątki kanałów komunikacji ze swoimi wyborcami, a Twitter nigdy nie był najważniejszym z nich. Służył raczej wywoływaniu bólu tyłka u jego przeciwników politycznych.
Musk nie kupił więc Twittera ani po to żeby odgrywać się na lewicy (miliarder nie słynie z mocno sprecyzowanych poglądów politycznych), ani po to żeby robić z niego drugiego 4chana. Na ten moment jego posunięcia wskazują raczej na to, że w głowie mu się nie mieści jak tak gigantyczna platforma może przynosić straty. Pierwszy krok w stronę rentowności został wykonany błyskawicznie. Ogłoszono, że zweryfikowane konta będą kosztować 20 dolarów. To faktycznie wyjątkowo duża kwota, jak na usługę, która jest szeroko dostępna na całym świecie. Wkrótce kwota zmalała do ośmiu dolarów.
Model subskrypcyjny vs. Web 3.0
Czy model subskrypcyjny na Twitterze się przyjmie? Wszystko zależy od tego, co będą gwarantować zweryfikowane konta. Rozumiem, że profile oznaczone niebieskim ptaszkiem będą zdobywać łatwiej popularność niż masowo funkcjonujące na portalu trollkonta. Płacący użytkownicy prawdopodobnie nie zostaną także zasypani reklamami. Czy to wystarczy, żeby wydawać ponad 40 złotych miesięcznie? Czas pokaże, ale skoro płacimy za muzykę bez reklam (Spotify) i filmy (YouTube), a w podobną stronę zmierza Netflix, to może jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Politycy i znani dziennikarze, na pewno sięgną po portfele, a już to pomoże zmniejszyć twitterowy dług. Model subskrypcyjny ewidentnie podbija świat. Zresztą najdalej w jego eksploracji nie poszedł żaden z cyfrowych gigantów, a BMW, które zamierza wprowadzić subskrypcję na podgrzewane fotele w samochodach.
Na drugim biegunie rozwoju internetu znajduje się tzw. web 3.0, a więc sieć, w której to nam płaci się za to, że jesteśmy jej aktywnymi użytkownikami. W tym kierunku próbował iść Rafał Zaorski, gdy oferował Michałowi Białkowi kupno popularnego portalu Wykop. W wizji Zaorskiego najbardziej wartościowi użytkownicy (tzw. czerwonki) byliby wynagradzani za swój trud wypłatą w kryptowalutach. Może brzmi to egzotycznie, ale to system, który wydaje się być bardziej sprawiedliwy. Wówczas popularne portale nie tylko zabierają nam czas i energię w zamian za odrobinę rozrywki, ale też dzielą się (przynajmniej teoretycznie) częścią wypracowanych przez nas zysków. Który model wygra batalię o przyszłość internetu. Moim zdaniem wprowadzenie web 3.0 na szeroką skalę to kwestia czasu, ale to model subskrypcyjny pozwala dzisiejszym gigantom pomnażać zyski z dnia na dzień.
Zobacz też: