
Rzućmy okiem na kalendarz naszych świąt. 3 maja to zdecydowanie chwalebna rocznica. Przyjęło się uważać, że uchwaliliśmy pierwszą w Europie i drugą na świecie ustawę zasadniczą, która była dowodem politycznej dojrzałości i pokazywała gotowość do przechodzenia reform. Problem polega na tym, że rozmawiając o treści dokumentu, trudno nie myśleć o jego zmarnowanym potencjale i o tym, że wkrótce Polska przestała istnieć na 123 lata.
4 czerwca może i skończył się w Polsce komunizm, ale dla wielu – przede wszystkim tych, którzy nie załapali się na udział w nowej władzy – był to efekt zgniłego kompromisu. Część Polaków chciałaby zamiast okrągłego stołu zobaczyć Rumunię i strzelanie do dygnitarzy, zapominając, że tam zamach stanu był przeprowadzony przez służby specjalne i spetryfikował scenę polityczną na kolejne 20 lat (a poniekąd nawet do dziś).
11 listopada to chyba jedyna data, która budzi jednoznacznie pozytywne skojarzenia u wszystkich Polaków. Problem stanowi jednak fakt, że z powodu bierności państwa rocznicę odzyskania niepodległości przejęły środowiska narodowe, które święto obchodzą w oderwaniu od jego pierwotnego znaczenia, zamiast tego niosąc hasła aktualnie polityczne i wykluczającą lwią część rodaków (to nie przypadek, że te pomysły mają kilka procent poparcia).
Zostają jeszcze dwie daty. 1 sierpnia i 1 września. Obie odnoszą się do dni, podczas których zostaliśmy zdradzeni przez sojuszników, zostawieni sami sobie i wybici. Nie mniej, szczególnie w przypadku tej sierpniowej daty, mowa o przykładzie niezwykłego poświęcenia. Samo Muzeum Powstania Warszawskiego pisze o tym, że Powstanie było wojną ludzi „na twarzach mających uśmiechy, w sercach wiarę, a w oczach nadzieję”. To wszystko pewnie prawda, ale jednocześnie to narracja, która odwraca uwagę od politycznego wymiaru powstania i najbardziej bolesnej konstatacji. Tej, która kazałaby przyznać, że sami tą rzeź ściągnęliśmy sobie na głowy.
Powstanie Warszawskie to przykład politycznej głupoty
Jeśli myślimy o Powstaniu jako o przykładzie walki za wszelką cenę to popełniamy błąd. Była to walka, której zupełnie dało się uniknąć, czekając jak Rosjanie przekroczą Wisłę i rozpirzą niemieckie jednostki. Polskie dowództwo wiedziało przecież, że celem Armii Czerwonej jest Berlin, a co za tym idzie przejdzie ona przez Polskę dwukrotnie. Śpiewanie Pałacyku Michla pozwala zapomnieć o dowódczej głupocie i bilansie strat. Dla przypomnienia straty niemieckie wahają się między 1500 a 10 tysiącami zabitych. Polskie zaś między 160 a 200 tysiącami.
Powstanie Warszawskie idealnie mieści się w ramach romantycznego mitu, według którego Polska musi umrzeć do końca, aby zmartwychwstać. Tak samo swoje klęski uzasadniali XIX-wieczni powstańcy jadący w kibitkach na Sybir. Mesjanistyczna narracja dostała piękną, ale zupełnie nieprawdziwą pożywkę. Tyle, że ja mam dość mówienia o porażkach, podczas gdy w naszej historii było tyle pięknych zwycięstw.
Wystarczyłaby przecież jedna decyzja prezydenta, aby z rocznicy bitwy na polach Grunwaldu uczynić rozbuchane, ogólnonarodowe święto (o tyle ciekawe, że jednoczy Polaków, Litwinów i choćby Tatarów). Nie rozumiem też, czemu kompletnie nie wspominamy zdobycia przez nasze wojska Moskwy. Mowa w końcu o wyczynie, który udał się bardzo niewielu armiom w historii.
To tym bardziej ciekawe, że Rosjanie mają na punkcie polskiej obecności na Kremlu obsesję. Niedawno nakręcili film na temat wypędzania naszych, a od 2004 roku rocznica pozbycia się ostatnich Lachów z Moskwy jest świętem państwowym.
Pamięć o zwycięstwie sprzed czterystu lat pokazywałaby, że geopolityka bywa zmienna, wektory sił potrafią się odwracać, a my jesteśmy dostatecznie wielkim narodem by wykorzystać słabość odwiecznego rywala. W kontekście inwazji Rosji na Ukrainę takie święto byłoby przydatne i pozwoliłoby dołożyć cegiełkę do budowy wspólnej polsko-ukraińskiej tożsamości.
1 sierpnia to okazja do zapalenia znicza przy grobie nieznanego żołnierza. Jednak oddawania hołdu poległym nie powinno nam przysłaniać wspomnień o własnej wielkości.
Zobacz też: