środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaEkologiaCOP26. Grozi nam zawał, a nie mamy planu, jak schudnąć

COP26. Grozi nam zawał, a nie mamy planu, jak schudnąć

Do Glasgow zjechali przedstawiciele wszystkich państw, by porozmawiać o zmianach klimatu. Podtopione przez ulewne deszcze ulice szkockiej stolicy zapewnią odpowiedni anturaż, ale na efekty nie ma co liczyć. Panowie w garniturach i kilka pań nie zobowiążą się do niczego konkretnego, by powstrzymać katastrofę klimatyczną.

Ze zmianami klimatu jest jak z nadwagą. Wiemy, że powinniśmy coś z nimi zrobić, bo mogą nas zabić, ale nie bardzo nam się chce (fot. flickr)

COP26 to 26. coroczne spotkanie państw pod egidą ONZ, które w połowie lat 90-tych zobowiązały się do ograniczania emisji gazów cieplarnianych, a co za tym idzie, powstrzymanie ocieplania się klimatu. Przy czym to ostatnie nie oznacza 20 stopni w ostatni weekend października (pięknie dziś, prawda), ani cytrusów rosnących w naszym ogródku (jak twierdzi Janusz Korwin-Mikke). To przede wszystkim destabilizacja klimatu, do którego przywykliśmy – zaburzenie pór roku, więcej susz, więcej ulew, a co za tym idzie, więcej pożarów i powodzi, a także bardziej gwałtowne burze. Słowem – armagedon.

Gazy cieplarniane jak nadwaga. Nie schudniemy – będzie zawał

Co zaskakujące, świadomość, czym są zmiany klimatyczne i że w dużej mierze odpowiada za nie człowiek – jest spora. Jak wynika z ankiety Europejskiego Banku Inwestycyjnego przeprowadzonej w 30 krajach, ponad 80 proc. Polaków zgadza się ze stwierdzeniem, że zmiany klimatu to największe wyzwanie XXI wieku oraz że wpływają one na ich życie codzienne. To o kilka proc. więcej niż unijna średnia. Nie jesteśmy już za to tak wyrywni, jeśli chodzi o realne działania, by te emisje ograniczyć. 64 proc. Polaków jest za wprowadzeniem rygoru, który wymusi zmianę działania obywateli. W kilku krajach ten wskaźnik przekracza 80 proc.

Postawę większości z nas przyjmują zresztą światowi przywódcy. Owszem, nie udają, że zmian klimatycznych nie ma, by nie uważano ich za płaskoziemców czy foliarzy. Chętnie zrobią zafrasowaną minę i powiedzą, że to wielkie wyzwanie, ale… na tym w sumie koniec. Na szczytach klimatycznych nie podpisuje się bowiem konkretnych zobowiązań dotyczących redukcji emisji gazów cieplarnianych, a jedynie „zobowiązanie do podjęcia starań”. To tak, jakby lekarz kazał nam schudnąć 20 kg, bo inaczej padniemy na zawał, a my obiecamy, że „będziemy się starać”. Trochę mało.

Wyjątkiem wśród tych klimatycznych konferencji była ta, która w 1997 odbyła się w japońskim Kioto. Tam wypracowano listę konkretnych zobowiązań, tzw. Protokół z Kioto. Państwa ustaliły, że ograniczą do 2012 roku emisję gazów cieplarnianych średnio o 5,2 proc. (zobowiązania były różne dla poszczególnych krajów) w stosunku do roku 1990. Niby niewiele, ale prognozy pokazywały, że bez żadnych regulacji emisje zwiększyłyby się do tego czasu niemal o 1/3. Sukces? Gdzie tam. Wyłączone ze zobowiązań Chiny i Indie dorzuciły do pieca tak, że poziom emisji jest o ponad połowę większy niż w bazowym roku 1990.

Fot. Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu ONZ (IPCC)/PAP

Neutralność klimatycza? Nie, dziękuję. Może innym razem

Zmiany klimatu przyspieszyły, a nauka zyskała nowe możliwości badawcze, czyli narzędzia, które każą bić na alarm. Pojawiły się konkretne prognozy, które mówiły, co stanie się z planetą, jeśli efekt cieplarniany będzie się nasilał. Przełomowy w tym kontekście miał być COP 21 w Paryżu, w trakcie którego państwa zgodziły się, że do 2050 roku trzeba zrobić wszystko, żeby osiągnąć neutralność klimatyczną. Zrobić wszystko, czyli nic konkretnego.

Wciąż brakuje woli i odwagi, żeby ustalić twarde zasady redukcji emisji, tak jak stało się to w Kioto (które i tak okazały się niewystarczające). W Paryżu ustalono, że każde państwo jak najszybciej ustali sobie własny plan odchodzenia od węgla – wiele jeszcze tego nie zrobiło. Wracając do naszej analogii z doktorem, który każe nam schudnąć – nie tylko nie stosujemy się do zaleceń. My nie mamy nawet planu na schudnięcie. Najbogatsze kraje zobowiązały się też, że przekażą 100 mld dolarów tym najbiedniejszym, by mogły za nie sfinansować zieloną transformację. Udało się w niespełna 80 proc. Póki co neutralność klimatyczną ogłosiły dwa kraje, które mają gospodarki wielkości polskich (mniejszych) miast wojewódzkich – Surinam i Bhutan.

Wydawałoby się, że widmo zbliżającej się katastrofy i coraz większa gotowość obywateli do poniesienia kosztów transformacji zachęcą przywódców do odważnych kroków. Cóż, raczej nie w tym roku. Ożywienie gospodarcze po pandemii i związane z tym zapotrzebowanie na surowce oparte na węglu sprawią, że ambitne plany odłożymy na później.

To nie jacuzzi, siedzimy w garnku na ogniu

Według najnowszych wyliczeń ekspertów, nie jesteśmy na katastrofalnym kursie do podniesienia do końca wieku temperatury na świecie o 2 stopnie, ani na apokaliptycznym, który zakłada podgrzanie Ziemi o 2,5 stopnia w porównaniu do okresu przedprzemysłowego (do 1900 roku). Obecnie to 2,7 stopnia.

Czytaj też:

Z brytyjskiego serialu z lat 80-tych „Yes, Minister” pochodzi pewien dialog, który świetnie oddaje podejście światowych przywódców do kwestii klimatu. Dwaj doradcy wykładają tam premierowi doktrynę brytyjskiej dyplomacji, jeśli chodzi o reagowanie na problemy.

– W fazie pierwszej mówimy, że nic się nie wydarzy.

– W fazie drugiej mówimy, że coś się może wydarzyć, ale nie powinniśmy z tym nic robić.

– W fazie trzeciej mówimy, ze może powinniśmy coś zrobić, ale nic nie możemy zrobić.

– W fazie czwartej mówimy, że może i powinniśmy byli coś zrobić, ale teraz jest już za późno.

Polecamy:

Maciej Deja
Maciej Deja
Wyrobnik-dyletant, editor in-chief w trzyosobowym zespole TrueStory.pl. Wcześniej w redakcjach: Salon24.pl, FAKT24.PL, Wirtualna Polska, Agencja AIP, iGol.pl.
ARTYKUŁY POWIĄZANE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NajNOWsze

NajPOPULARNIEJsze