Anarchista krytykuje
David Graeber, amerykański antropolog kultury, działacz Occupy Wall Street i anarchista, w 2013 r. na łamach magazynu STRIKE! opublikował esej „Fenomen gówno wartych prac” (ang. On the Phenomenon of Bullshit Jobs: A Work Rant). Pyta w nim, że skoro automatyka i technologia rozwinęły się na tyle, że znaczna część ludzkiej pracy może zostać zmechanizowana, dlaczego nadal pracujemy średnio po 40 godzin tygodniowo? Przecież J.M. Keynes w latach 30. twierdził, że do końca poprzedniego stulecia nie będzie potrzeby pracować dłużej niż 15 godzin.
Ten ekonomista nie przewidział jednak gwałtownego rozwoju nowych gałęzi gospodarki. W tamtych czasach nie istniały takie zawody jak telemarketerzy, lobbyści albo menedżerowie średniego szczebla, uważane przez autora za zwyczajnie bezsensowne. Rozwinięcie myśli następuje w książce „Praca bez sensu: Teoria” (ang. Bullshit Jobs: A Theory), w Polsce wydanej przez Krytykę Polityczną, w której Graeber próbuje już zdefiniować, co dla niego jest pracą pozbawioną sensu, czy też w bardziej dosadnym tłumaczeniu: pracą gównianą.
Czym jest praca bez sensu?
Definicja zawiera kilka elementów. Pierwszym z nich jest konieczność wykonywania odpłatnej, najemnej pracy na rzecz kogoś innego. Niezależnie od tego, jaki praca wygeneruje zysk, jedyną odpłatą jest ustalona pensja. Jeśli nawet pracownik doprowadzi do transakcji, która przyniosła dla firmy milion dolarów zysku, to ten profit zostanie u pracodawcy. Nie dotyczy to zatem wszelkich prac polegających na samozatrudnieniu, ponieważ przedsiębiorca będzie działać dla siebie.
Drugi element to subiektywne poczucie tego, że praca, którą się wykonuje, jest bezcelowa, niepotrzebna, a w najgorszym wypadku szkodzi innym. Pracownik musi mieć negatywny stosunek do takiej pracy, a jej bezsens musi być oczywisty dla przeciętnej osoby. To będą wszystkie czynności polegające na przekładaniu papierów z jednej kupki na drugą. Ponadto brak wykonywania tych prac przez człowieka musi nie wywoływać większych skutków w sferze świata zewnętrznego ani znaczącego wkładu w świat.
Po trzecie zaś i ostatnie, pracownik musi sobie zdawać sprawę z bezsensu tej pracy, ale w ramach warunków zatrudnienia musi udawać, że wcale tak nie jest. Innymi słowy, będzie zmuszony w ramach swojego etatu do pozorowania wiary w to, co robi, a w skrajnych przypadkach do wyszukiwania sobie zajęć, jeśli praca dosłownie nie polega na robieniu niczego.
Recepcjoniści i lobbyści do odstrzału
Graeber wyróżnia ponadto kilka różnych rodzajów prac, wokół których powstały konkretne gówniane zawody. Za bezsensowną uważa na przykład pracę niektórych recepcjonistów. Takie osoby można banalnie łatwo znaleźć. Spróbujcie się przejść po nowo wybudowanych biurowcach w biznesowych częściach wielkich miast – mimo, że w środku znajdują się dwie firmy na krzyż, z pewnością na recepcji siedzi osoba, która nie ma nic do roboty, ale w opinii swojego pracodawcy dodaje nieruchomości prestiżu.
Innym takim przykładem mogą być osoby, które mają za zadanie pośredniczyć w rozwiązywaniu problemów, ale w rzeczywistości ich wkład jest zerowy. Wyobraźmy sobie, że pracujesz w wielkiej korporacji i dostaniesz służbowy komputer, w którym pojawi się usterka. Piętro niżej siedzi informatyk, ale nie możesz ot tak do niego pójść, ponieważ musisz najpierw zgłosić sprawę do odpowiedniego działu technicznego, który rozpatrzy problem, wystawi opinię i wyśle faceta, który przyjdzie po komputer, opieczętuje go, a następnie zniesie do kolegi z działu obok.
Tego typu przykłady można tylko mnożyć. Graeber w książce wyróżnia także asystentów administracyjnych, portierów, stróżów, lobbystów, prawników korporacyjnych, telemarketerów, PRowców, HRowców, administratorów ankiet, dziennikarzy magazynów wewnętrznych, inspektorów ds. zgodności, specjalistów ds. przywództwa i różnych innych menadżerów i zarządców, najczęściej zajmujących dziwacznie nazwane posady.
Rządy i korporacje razem tworzą prace bez sensu
Autor twierdzi również, że wbrew pozorom prace bez sensu występują powszechnie nie tylko w sektorze publicznym, gdzie w urzędach siedzą stereotypowe biurwy i gryzipiórkowie, żłopiący wiecznie kawkę na przerwie, ale także – a może przede wszystkim – w sektorze prywatnym. Mimo tego, że firmy teoretycznie powinny dążyć do maksymalizacji zysków i redukcji kosztów, zatrudniają chętnie menadżerów średniego szczebla albo specjalistów ds. przywództwa i płacą im krocie. Ci z kolei, by zaimponować swoim przełożonym wydają tysiące na, dajmy na to, biurowe gazetki, których nikt nie czyta, albo na inne bzdury, efektem czego powstają kolejne etaty bez sensu. I tak dalej.
Rządy mimo wszystko konserwują ten stan rzeczy dla świętego spokoju. Graeber cytuje na przykład wystąpienie Baracka Obamy, który wprost przyznał, że nie może wprowadzić powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, ponieważ prywatni ubezpieczyciele to jedni z największych pracodawców w USA, zatrudniają miliony osób w działach administracyjnych. Tak rozdęta biurokracja nie byłaby konieczna przy jednej takiej organizacji, mimo, że wydawałoby się to optymalne rynkowo. Tak – prezydent USA wprost przyznał, że w ten sposób ręka w rękę z sektorem prywatnym utrzyma miliony prac, których nie ma żadnej potrzeby wykonywać.
Powyższe rozważania są naznaczone pewnymi oczywistymi słabościami. Z uwagi na subiektywny element definicji nie zawsze można stwierdzić, czy dana praca jest bez sensu, czy nie. Z pewnością na liście lipnych zawodów znajdą się tacy, którzy lubią wykonywać swoją pracę. Graeber zastosował w swoim dziele taką metodologię badawczą, która pasowała mu pod tezę – zebrał świadectwa od kilkudziesięciu osób, które wykonują we własnym mniemaniu gównianą pracę, a następnie garściami ich cytuje. Tej wielkości próby badawczej nie można uznać za miarodajną. Nie podaje z kolei opinii tych, którzy w podobnej sytuacji uznaliby, że nie ma na co narzekać.
Jedna trzecia pracowników jest nieszczęśliwa
Dość jednak, że w sondażu z 2015 r. przeprowadzonym przez YouGov 33% ankietowanych Brytyjczyków stwierdziło, że nie realizuje się w swojej pracy. Przeciętny taki ankietowany to wyborca Partii Pracy albo skrajnej prawicy, mężczyzna w wieku 25-39 lat, pochodzący z niższych warstw społecznych i mieszkający w Londynie – idealny kandydat na biurokratę. Ponadto w tym samym badaniu 37% osób stwierdziło, że ich praca nie przynosi wymiernych korzyści dla świata. To mimo wszystko pokazuje, że chociaż rozciągnięcie etykiety gównianej pracy na większość profesji wskazanych przez Graebera to pewne nadużycie, to zjawisko unieszczęśliwienia ludzi przez wykonywanie głupiego zawodu jest realne.
Ale skąd bierze się unieszczęśliwienie? Przecież symulowanie pracy powinno być satysfakcjonujące, prawda? Autor sądzi jednak, że człowiekowi brakuje wzorców kulturowych, dzięki którym wiedziałby, jak się zachować, gdy wykonuje pracę bez sensu. Obowiązek i pochwała wykonywania jakiejkolwiek pracy wywodzą się od nakazu religijnego – kapitalizm w USA opierał się na etyce purytańskiej, w której ciężka praca stanowi najwyższą cnotę. Te wartości wpojone amerykańskiemu społeczeństwu rozlały się podczas globalizacji do innych krajów świata. W mentalności tej lepsze dla ducha człowieka jest wykonywanie jakiejkolwiek, najbardziej bzdurnej roboty, niż robienie w tym czasie rzeczy wyłącznie dla własnej przyjemności, albo też nierobienie niczego. Takie podejście kłóci się jednak z wyżej przedstawionymi wynikami badań.
Prace bez sensu. Co można z tym zrobić?
Jeśli do was dotarło, że wasza praca nie ma sensu, to lepiej zastanówcie się, zanim narobicie szefowi na wycieraczkę. Najpierw pomyślcie, z czego kupicie sobie jedzenie. Jeśli wszyscy wykonujący bezsensowne w opinii autora prace nagle je rzucą, to te 30%+ społeczeństwa znajdzie się bez środków do życia, nie mówiąc już o spłacaniu kredytów hipotecznych czy rat leasingu. David Graeber postuluje tu jedyne możliwe rozwiązanie – wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego. Innymi słowy, jeśli każdy dostałby od państwa minimalną pensję, to nie miałby potrzeby wykonywania prac bez sensu tylko dlatego, żeby nie umrzeć z głodu.
Polecamy również:
- „Pełna historia Jarosława Kaczyńskiego” – dlaczego to zły pomysł?
- Zuza majstruje dzidziusia. Książka dla dzieci wzbudziła kontrowersje
Skoro natomiast w więzieniach potwierdzono wielokrotnie, że skazańcy zasadniczo wolą wykonywać jakąkolwiek fizyczną pracę zamiast gapić się całymi dniami w ścianę, autor przekonuje, że większość osób po otrzymaniu dochodu gwarantowanego nie będzie leżała na kanapie, tylko zajmie się czymś, co ich interesuje i uszczęśliwia. Pytanie tylko, czy świat nie zostanie wówczas zalany fatalnymi poetami, muzykantami albo mimami, podczas gdy firmy nie będą mogły znaleźć pracowników do realizacji swoich celów? No i czy istnieje na świecie taka gospodarka, która wytrzyma taki eksperyment?
Pierwotny esej, będący podstawą „Pracy bez sensu”, można przeczytać do dziś na stronach „Nowego Obywatela”, do czego zachęcam. Nawet, jeśli uważacie teorie Graebera za kosmiczną bzdurę, to warto wiedzieć, z czym dokładnie należy się nie zgadzać.