
Z ujawnionej przez MSZ noty dyplomatycznej dowiedzieliśmy się, że domagamy się odszkodowania (to tego słowa używa ministerstwo, a nie „reparacji”) o łącznej wysokości 6 bilionów 220 miliardów 609 milionów złotych, a także oddania zrabowanych dzieł kultury oraz „podjęcia przez władze niemieckie skutecznych działań na rzecz zaprezentowania własnemu społeczeństwu prawdziwego obrazu wojny i jej skutków”. To w sumie nic nowego.
Ministerstwo próbuje nam po prostu pokazać, że temat jest dla niego priorytetowy i będzie naciskać Niemców do skutku. Jednak na Berlinie nie robią wrażenia ani kolejne noty dyplomatyczne, ani ministerialna teka dla Arkadiusza Mularczyka (autor raportu o stratach wojennych). Znad Szprewy nie popłyną do nas żadne pieniądze, przynajmniej dopóki rządzi PiS.
Reparacje od Niemiec nam się po prostu należą
Dla jasności: jestem zwolennikiem otrzymania od Niemiec reparacji wojennych. Uważam, że temat zniszczenia Warszawy, rozpirzenia polskiego przemysłu, a także zabicia sześciu milionów Polaków nie został zamknięty. Nie mamy pojęcia, gdzie byłaby Rzeczpospolita gdyby nie wydarzenia lat 1939-1945. Narzucone nam przez ZSRR odrzucenie planu Marshalla (czyli powojennego planu odbudowy Europy) spowolniło nasz rozwój, a pieniądze, które otrzymaliśmy z Unii Europejskiej były częścią zupełnie innej umowy. Innymi słowy, Niemcy nigdy nie zapłaciły nam za wojnę. Rzucenie kilku euro na budowę basenu czy komputerów dla szkół nie liczę, bo to nie ta skala wydatków. Można wręcz powiedzieć, że Niemcy fundując to tu, to tam kilka małych obiektów kupowały sobie czas, tak abyśmy mogli zapomnieć o skali dokonanego przez nich zniszczenia.
Jednocześnie wiem, że choćby cały MSZ stanął na głowie to i tak eurocenta od Niemców nie zobaczymy. Co więcej, jestem pewien, że wiedzą to także nasi dyplomaci. Kampania #bezprzedawnienia jest skierowana na rynek polski, a nie zagraniczny. Z jakiegoś powodu każdego poranka wspomina o niej radiowa Dwójka, a nie WDR Radio. Politycy PiS mówiąc o reparacjach wojennych, tak naprawdę prowadzą już kampanię wyborczą, która ma z jednej strony pokazać jacy to są nieustępliwi, a z drugiej zbudować wrażenie Polski jako oblężonej twierdzy (bo przecież w narracji władzy Platforma Obywatelska z tymi strasznymi Niemcami współpracuje).
Czy to oznacza, że kwestia reparacji wojennych naprawdę jest zamknięta? Absolutnie nie. Niemcy wypłacą ponad miliard euro afrykańskiej Namibii, gdzie na początku XX wieku dokonywali ludobójstwa. O swoje doprasza się także Grecja, która żąda 300 miliardów euro. Temat reparacji – choć zupełnie inny – podnoszony jest także w USA, gdzie czarnoskórzy mieszkańcy domagają się odszkodowania za lata niewolnictwa. Co więcej, tam również nie jest to wyłącznie temat anegdotyczny (głównie ze względu na obiecane, a nigdy niewypłacone odszkodowania po wojnie secesyjnej).

Warunkiem koniecznym, aby Polska w ogóle mogła rozmawiać z Niemcami o odszkodowaniach, jest odsunięcie PiS-u od władzy. Mowa bowiem o rządzie, który z własnej woli odrzuca ponad 100 miliardów euro bezzwrotnych środków od Unii Europejskiej, tylko dlatego, że priorytetem jest dla niego wymiana kadry sędziowskiej na sobie posłuszną (sprawa Izby Dyscyplinarnej). Niemcy to widzą i wiedzą, że przekazane nam środki posłużą raczej na szerzenie partyjnej propagandy, nacjonalizację kolejnych gałęzi gospodarki (vide: pomysł kupienia sieci Żabka przez państwo) czy kupowanie mediów (niezrealizowany pomysł przejęcia TVN-u), niż na rozwój przemysłu, nowych technologii lub choćby podwyżki dla nauczycieli. Dopóki więc w polskiej polityce ważną rolę odgrywać będzie Zbigniew Ziobro, a nasza prawica nie pozbędzie się wyniesionej z peerelu tendencji do upaństwowienia wszystkiego, dopóty o jakichkolwiek pieniądzach możemy zapomnieć.
Zobacz też: