Poprzednikiem tego turnieju był rozgrywany do 2019 r. Puchar Konfederacji. Bilety wstępu otrzymywali gospodarz, aktualny mistrz świata, a także mistrzowie każdego kontynentu. Turniej ten nie cieszył się zbyt wysokim prestiżem – piłkarze często nie chcieli dokładać sobie dodatkowych meczów do terminarza. Wysyłano zatem drugie składy albo w ogóle odmawiano uczestnictwa – tak zrobiły chociażby Niemcy w 2003 r. i Francuzi w 1999 r. Dodatkowo jednym z uczestników zawsze był mistrz federacji OFC – czyli Oceanii. Z tej, po ucieczce Australii do federacji azjatyckiej, awansowała zazwyczaj mocno przeciętna Nowa Zelandia. Niemniej jednak w Pucharze w roku 2013 r. na placu boju stawiło się Tahiti, które zebrało szóstkę od Nigerii, dychę od Hiszpanii i na deser ósemkę od Urugwaju.
W marcu 2019 r. postanowiono jednak zamienić siekierkę na kijek i uznać, że nisko prestiżowy turniej zostanie zamieniony na inny – mianowicie Klubowe Mistrzostwa Świata, które mają zostać rozszerzone do 24 zespołów. Póki co, przyszłoroczna edycja KMŚ ma objąć 7 uczestników – mimo to z góry wiadomo, że najprawdopodobniej wygra klub europejski (13 zwycięstw na 17 edycji ogółem). Wiadomo, że jedyną motywacją do organizowania tego typu rozgrywek jest słodka kaska, o którą FIFA chce rywalizować z federacjami kontynentalnymi. Mimo to rozgrywki cieszą się powodzeniem głównie dlatego, że lokalni kibice mogą obejrzeć na żywo topowy zespół. W 2016 r. na mecz Kashima Antlers – Real Madryt w Jokohamie przyszło prawie 70 tysięcy widzów.
Nie dziwne zatem, że FIFA zaaprobowała propozycję zorganizowania kolejnego turnieju, złożonego z reprezentacji państw arabskich, zrzeszonych zarówno w federacji afrykańskiej, jak i azjatyckiej. Na papierze to północnoafrykańskie drużyny są najmocniejsze – Tunezja, Algieria czy Maroko pokazywały na mundialach, że potrafią kopać. Znak zapytania należy postawić przy drużynach z Bliskiego Wschodu – Arabia Saudyjska czy Katar to póki co nie ta liga. Natomiast prestiżowi turnieju odejmuje brak rozpoznawalnych graczy, ponieważ znakomita większość powołań pochodzi z lig lokalnych. Trudno oczekiwać, aby Mohamed Salah albo Hakim Ziyech wyjechali kopać się po czołach z amatorami z Omanu czy Sudanu, w szczególności, że i tak wkrótce odbywa się Puchar Narodów Afryki.
Ponadto turniej ma być poletkiem testowym nowej innowacji w piłce, jaką jest półautomatyczna technologia wyłapywania spalonych. Główny sędzia FIFA Pierluigi Collina opisał ją jako „najważniejszą próbę do tej pory” dla technologii VAR. W przypadku podejrzenia spalonego, decyzja ma być podejmowana po przeanalizowaniu nie tylko pozycji zawodników, ale także ich zaangażowania w ruch. Automat ma wyznaczyć linię, przy czym ocena sytuacji pozostaje w rękach sędziego. „Pod dachem każdego stadionu będziemy mieli zainstalowany zestaw kamer” – mówi Dyrektor FIFA ds. technologii i innowacji w piłce nożnej, Johannes Holzmüller. „Dane o śledzeniu kończyn wyodrębnione z wideo zostaną przesłane do pomieszczeń operacyjnych, a obliczona linia offside’u i wykryty punkt kopnięcia zostanie przekazany operatorowi powtórek w czasie niemal rzeczywistym.”
Zobaczymy, jak to będzie wyglądać. Miejmy tylko nadzieję, że nie zmieni się to w takie futbolowe jaja, jak w niektórych sytuacjach w lidze angielskiej, kiedy o wystąpieniu spalonym lub jego braku decyduje koniuszek buta, wystający brzuch albo też fryzura zawodnika. Rozsądne wydaje się też w ogóle samo organizowanie turnieju w tej akurat konkretnej grupie krajów. Podział na federacje azjatycką i afrykańską to relikt kolonializmu, wymysł białych starców, którzy uznali, że jest sens rozgrywać mecze o punkty Maroka z RPA albo Arabii Saudyjskiej z Japonią. Być może Puchar Arabski to dobry moment do rzucenia pomysłu redefinicji tych federacji.
Nie można przy tym wszystkim tracić z oczu tego, jakim bandyckim krajem jest organizator turnieju – Katar, i jakie metody zostały zastosowane, by w ogóle otrzymał turniej. Korupcja na globalną skalę i wykorzystywanie pracy niewolników zamieszkujących katarskie obozy koncentracyjne to obraz nie tylko przyszłorocznego mundialu, ale również tegorocznego Pucharu Arabskiego. Każdy oficjalny mecz kadry katarskiej, podczas którego zapomnimy o rzeczywistości życia ludzi w tym kraju, to małe zwycięstwo brutalnego bliskowschodniego reżimu. Ale niestety żyjemy w takiej rzeczywistości, że choć bojkot obu turniejów należy się Katarowi jak psu zupa, krajowym federacjom się to zupełnie nie opłaca. Wystarczy rzucić banalny frazes o „niemieszaniu sportu z polityką” – tak, jak gdyby nie były to ze sobą nierozłącznie sklejone systemy.