Zaczęło się od myśliwców F-35 kupionych w 2019 roku. To wtedy minister Mariusz Błaszczak pierwszy raz zdecydował się na zakup konkretnego sprzętu w trybie „pilnej potrzeby operacyjnej”. To tryb, który pozwala uzupełniać braki w sprzęcie podczas wojny lub misji wojskowej. Wcześniej stosowany był m.in. gdy polskie wojska stacjonowały w Afganistanie. W połowie 2019 roku, gdy wojska rosyjskie nie mobilizowały się u granic Ukrainy, taki zakup mógł dziwić. Tym bardziej, że przerwał narady na temat tego, jak powinno się modernizować polskie lotnictwo wojskowe.
Po prostu z dnia na dzień klepnięto zakup „efów”. Eksperci podkreślali, że może to i dobrze, bo zakupy MON wcześniej potrafiły się przeciągać w nieskończoność, ale nie mogli wiedzieć, że od tamtej pory Błaszczak zacznie kupować prawie wszystko zgłaszając „pilną potrzebę” i unikając konsultacji. Złośliwi mówili, że na zakup amerykańskich samolotów złożyły się wypadki Migów-29 oraz zbliżające się wybory (odbyły się w październiku 2019). Kandydujący do Sejmu minister obrony narodowej mógł chcieć czymś się przed wyborcami pochwalić. Tym bardziej, że misję w MON sprawował krótko.
Dlaczego wojsko kupuje sprzęt na wyścigi?
Po F-35 przyszedł czas na śmigłowce Black Hawk, tureckie drony, super ciężkie abramsy i…ołtarze polowe. Także te ostatnie miały zostać zakupione w trybie „nagłej potrzeby”. MON zmienił decyzję, gdy sprawa wypłynęła do mediów. Zamiast ołtarzy kasę zdecydowano się wydać na kamerki wmontowywane w mundury żołnierzy stacjonujących przy granicy z Białorusią. Widać więc, że jeden zakup motywowany politycznie (robienie dobrze Kościołowi) zastąpił inny (ograniczenie mediom dostępu do granicy). Oczywiście ten drugi także został sfinansowany w ramach „pilnej potrzeby”.
Warto zwrócić uwagę na to, ile sprzętu kupujemy od Amerykanów. Na tym, że ciągle wybieramy broń od Jankesów zaważyło kilka czynników. Pierwszy, to rzecz jasna sojusz polityczny, którym skonfliktowany z całym światem PiS lubi się chwalić. To, że z Waszyngtonem wiążą nas szczególne więzy przyjaźni jest w dwójnasób istotne, gdy Rosja pokazuje kły. Wówczas Warszawa może mówić, że nie jesteśmy sami, bo w Polsce stacjonują amerykańscy żołnierze. Warto jednak pamiętać, że mowa o garstce sztabowców siedzących w Poznaniu. Szumnie zapowiadany przed laty Fort Trump pozostał fikcją.
Czołgi i samoloty jako dowód miłości
USA rękoma swoich koncernów zbrojeniowych takich jak Lockheed Martin uzbraja cały świat. Oczywiście nie robi tego za darmo. Jedna z największych na świecie fabryk firmy znajduje się w Mielcu. Siłą rzeczy między przedstawicielami spółki a polskimi władzami nie brakuje więc tematów do rozmów. Jednym z nich może być serwisowanie zakupionego pośpiesznie sprzętu. Fabryki należące do Polskiej Grupy Zbrojeniowej po prostu nie będą na to przygotowane. Wiele wskazuje więc na to, że wszystkie usługi związane z obsługą nowego sprzętu będziemy outsource’ować Amerykanom.
Słabość do wymyślanego za oceanem sprzętu bierze się także z tego, że polscy wojskowi mogli go oglądać w akcji podczas misji w Iraku i Afganistanie. Obie te misje były swoistym oknem wystawowym dla Lockheeda. Można powiedzieć, że obie te wyprawy „zamerykanizowały” polską armię i pokazały jej możliwości, jakie ma światowe supermocarstwo. Po latach nasi dowódcy rozmawiając o tym, jaki sprzęt przydałby się najbardziej, siłą rzeczy wracają do wspomnień o amerykańskim uzbrojeniu, które znają najlepiej.
Nie dla europejskiej armii
Są jednak zakupy, które trudno wytłumaczyć znajomością sprzętu, sojuszem z Amerykanami czy nawet autopromocją Mariusza Błaszczaka. Mowa o ważących ponad 70 ton amerykańskich abramsach. To czołgi, o których zakupie – a jakże – zadecydowano nagle i z pominięciem potrzebnych procedur. Jest to jednak szczególnie dziwne, bo mowa o sprzęcie, który w żaden sposób nie pasuje do polskiej armii. Jeszcze w 2017 roku zapowiadano, że od tej pory Rzeczpospolita będzie stawiać na rozwój własnej branży zbrojeniowej i w jej ramach rozwijać projekt „Wilk” – prototyp czołgu mający zastąpić obecny sprzęt. Mowa m.in. o najpopularniejszych w Europie leopardach oraz poradzieckich T-72 i rodzimych PT-91.
Eksperci pytają więc o kompatybilność nowych czołgów z resztą naszego, ale też europejskiego sprzętu, którym dysponują armie sprzymierzone w NATO. Podkreślmy, że mowa o zakupie ponad 200 czołgów, więc byłby to zakup, który wywróciłby naszą armię do góry nogami. Od tej pory cała reszta sprzętu musiałaby być kupowana „pod abramsy”, a nie na odwrót. Jest to więc decyzja, która zmieni polską strategię na dekady, choć sprawia wrażenie podjętej w pięć minut.
Analizując przyczyny zakupu abramsów, warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Polska, biorąc amerykański sprzęt, nie weźmie udziału w budowie niemiecko-francuskiego MGCS, a mowa o projekcie nazywanym „czołgiem przyszłości”. MGCS-em zainteresowane jest pół Unii Europejskiej oraz Wielka Brytania i Norwegia. My przyglądamy się z boku, nie chcąc dokładać cegiełki do budowy „armii europejskiej”. Jak pisaliśmy na TrueStory, taki projekt marzy się najbardziej Paryżowi, który pod przywództwem Emmanuela Macrona wraca do imperialnych ambicji. Nic dziwnego, że Waszyngtonowi jest to nie w smak. Gra toczy się o wpływy międzykontynentalne i o miliardy dolarów wydawanych na przemysł zbrojeniowy.
Zobacz też: