
Jak donoszą media, wściekli kibice jechali wczoraj za autobusem Legii spod stadionu w Płocku aż do ośrodka treningowego Legia Training Center w Książenicach–ponad 100 km. To nowość w porównaniu z podobnymi zdarzeniami z 2017 roku, kiedy to do rozprawy doszło na stadionowym parkingu. Grupka zakamuflowanych agresorów miała wejść do autokaru i obić paru piłkarzy, w tym Mahira Emreliego i Luquinhasa, po głowach. Uciec mieli dopiero na wieść o nadjeżdżającej policji. Frustracja wynikająca z zajmowania ostatniego miejsca w tabeli wylewa się z kibiców jak gówno z szamba, zaś wspomniani piłkarze grają obecnie pierwsze skrzypce w tym zespole parodystów.

Czy takie środki dyscyplinujące mogą pozytywnie poskutkować? No, na pewno. Szczególnie wobec piłkarzy-najemników nie czujących się specjalnie związanych z klubem, jak wspomniany Azer i Brazylijczyk. Stuprocentowo zrozumieją metody dyscypliny stosowane już tylko w zorganizowanych grupach przestępczych – bo chyba w żadnym najgorszym kołchozie nie bije się już pracownika za błędy. Nawet w Amazonie, który zabija podopiecznych warunkami pracy, bezpośredniej przemocy się nie akceptuje. Taka sytuacja z pewnością nie zwiększy poczucia alienacji, zaszczucia i meczowego stresu w starciach z kolejnymi drużynami. Jakby co, to po paru kolejnych porażkach proponuję przestać się wygłupiać i kogoś zakosować, ewentualnie chociaż podpalić autokar. W Rzymie jedną z metod utrzymywania wojsk w ryzach było mordowanie co dziesiątego legionisty – a w końcu na Łazienkowskiej żołnierskie tradycje pozostają żywe.
Sprawcy, chociaż nie zachowali dystansu społecznego wobec piłkarzy, zadbali o zamaskowanie twarzy, także konsekwencji karnych tego zdarzenia i tak nikt nie poniesie. W końcu to kibice są jednymi z głównych inicjatorów kampanii przeciwko art. 60 kodeksu karnego – czyli tak zwanemu przepisu o małym donosicielu. Nie czarujmy się zatem, że ktoś zostanie skazany za naruszenie nietykalności cielesnej, albo że chociaż dostanie zakaz stadionowy. Postępowania wobec zamaskowanych facetów palących race albo rzucających przedmioty na boiskach kończą się zazwyczaj tym samym – umorzeniem. Konsekwencje mogą za to i powinny być grubsze – obaj poszkodowani piłkarze mogą się zastanowić nad złożeniem do Izby ds. Rozwiązywania Sporów Sportowych przy PZPN wniosku o rozwiązanie kontraktu z winy klubu.

Wprawdzie taka przesłanka, jak pobicie przez kibiców nie jest wprost wymieniona w przepisach (jak chociażby zaleganie z płatnościami, niezarejestrowanie zawodnika do rozgrywek ligowych albo degradacja do niższej ligi z przyczyn pozasportowych). Mamy natomiast kategorię „innych przypadków”, a także gotowy precedens, bowiem jako taki przypadek kwalifikowano już w przeszłości sytuacje, w których klub zaniechał zapewnienia piłkarzowi bezpieczeństwa. W zeszłym roku kontrakt z Widzewem rozwiązał na przykład Adam Radwański, zdolny skądinąd gość, któremu kibic przywalił w czambuł podczas zamieszek na płycie po kolejnym meczu w bardzo kiepskim stylu (mimo awansu do I ligi!). Ten piłkarz akurat dobrze wybrał, bo obecnie kopie na poziomie Ekstraklasy w barwach Niecieczy.
Szanse na to więc są. A wystarczy zadać sobie pytanie, czy chcielibyście pracować w miejscu, w którym nawet nie szef, nie koledzy, ale konsument waszej działalności, beneficjent wytworu rąk (nóg?) pracy, może ot tak wejść sobie do zakładu i wam przypierdolić? Bo kelner się krzywo patrzył, fryzjer brzydko obciął, kanar w autobusie się czepiał (to ostatnie akurat się zdarza…)? Tak poważnie, czy trudno w ogóle oczekiwać, żeby kibice nie stosowali przemocy? Można by pokusić się o stwierdzenie, że plon zasiał w zeszłym tygodniu były spiker Legii Wojciech Hadaj, który w Kanale Sportowym wezwał fanów Legii, aby coś w końcu zrobili. Wprawdzie jemu chodziło chyba o przerwanie meczu (co, aczkolwiek nieco żenujące, mogłoby być jakimś tam środkiem nacisku), a może też o bojkot spotkań. Ten drugi był stosowany z pewnym skutkiem w zeszłych sezonach przez kibiców Lecha. W każdym razie ludzie, którzy rozumieją tylko argument siły, zrobili co swoje. A że osoba odpowiedzialna za problemy zasiada w gabinecie prezesa Legii i zasadniczo trudno się tam dostać, dostali, jak zawsze w historii, ci, którzy byli pod ręką.
Ja znam przyśpiewkę „Nieważne, w której lidze, ważne, że Widzew”, która niosła się latami na stadionie przy ul. Piłsudskiego w Łodzi. Legia ostatnio spadła w 1936 r., więc nie dziwne, że kibice przeżywają ciężki dysonans poznawczy i nie wiedzą, jak się zachować. Natomiast odejście takiego Emreliego za darmo stanowiłoby kolejny cios, na który klub z Łazienkowskiej po prostu sobie zasłużył. Ile lat można kompromitować polską piłkę w Europie? Ile lat można wygadywać przy tym, że polskie kluby powinny oddawać warszawskiemu hegemonowi zawodników za półdarmo? Legia obecnie pozostaje formalnie bez trenera, bez ducha zespołu i bez sensu. Może to jeszcze nie moment, by wcisnąć guzik „delete club” jak w Fifie, ale voraz więcej wskazuje na to, że w przyszłym roku może znowu nie dojść do polskiego klasyka Legia-Widzew, i to nie dlatego, że łódzki klub nie awansuje. Szkoda, że z perspektywy polskiej piłki jako takiej, pozostaje to jedynie pewnym schadenfreude.
Zobacz też: