piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaHistoriaCzarnobyl. Polski Stalker siedział miesiąc w ruinach. REPORTAŻ

Czarnobyl. Polski Stalker siedział miesiąc w ruinach. REPORTAŻ

“Napisz coś o Czarnobylu” - mówili - “Przed chwilą byłaś, to będzie proste!” - mówili. No i siedzę tu, i się denerwuję, bo to nie jest proste. Wcale a wcale. Nawet nie wiem, od czego zacząć. Podzielę się więc okruszkami. I zapewne będzie ich więcej niż ten jeden.

Prawdziwi Stalkerzy nie ubierają się tak jak ten na zdjęciu. Stawiają na praktyczność w trudnych warunkach.

Zacznę od Putina. Tak, tego Putina. Władimira Władimirowicza Putina, prezydenta Federacji Rosyjskiej. Od czasu aneksji Krymu i ataku na Donbas papier toaletowy z jego wizerunkiem jest powszechnie dostępny w ukraińskich sklepach, ale akurat nie w Czarnobylu. W Czarnobylu są cztery sklepy – w porywach do pięciu, zależnie od koniunktury, w tym “Polesie” na rogu ulic Lenina i Kirowa oraz “Kramnicja” przy Ulicy Sowieckiej.

Jednak kiedy się tam pojawiłam z ekipą Licznika Geigera w sierpniu 2021, działał tylko jeden, przenoszony z jednego budynku do drugiego. Rozglądałam się uważnie. W sklepie można było kupić lody w formie ptysia i cały asortyment kiełbas, ale papier toaletowy był tylko szary. W ogóle sklep w Czarnobylu sprzedawał tylko rzeczy niezbędne – służbom bezpieczeństwa pracującym w Zonie, tej garstce mieszkańców kiedyś pełnego życia miasteczka i turystom. 

Pomnik w centrum Czarnobyla. Fot: Andrzej Urbański

Miasto Czarnobyl leży 18 kilometrów od feralnej elektrowni, w Drugiej Strefie Czarnobylskiej Zony. Strefa Pierwsza to ta w promieniu 10 km od miejsca, gdzie w 1986 wybuchł reaktor nr 4. To część bardziej skażona, gdzie znajduje się m.in. Zrudziały Las, opuszczone miasto Prypeć i radary Duga. Strefa Pierwsza objęta jest ścisłą kontrolą radiologiczną – na wyjeździe sprawdzają każdego, czy za bardzo nie świeci. W Strefie Drugiej, która rozciąga się (nierówno) na około 30 kilometrów wokół terenu byłej elektrowni, takich środków kontroli już nie ma. Niemały jej wycinek, z uwagi na potwierdzenie bezpieczeństwa, przywrócono jakiś czas temu do normalnego użytkowania. Teraz coraz głośniej dyskutuje się o tym, czy w ogóle jest sens Strefę Drugą utrzymywać. Możliwe więc, że wkrótce znów się pomniejszy. 

To zresztą częsty żarcik wśród przewodników i stałych bywalców Zony: żarcik o tym, że znów napatoczył im się gdzieś jakiś niedorobiony „stalkier”, który z przejęciem opisywał pobyt, wędrówkę lub nocleg na terenie, gdzie można przecież przebywać i nocować od lat. I nikt go nie znalazł! A po co, ja się pytam, ktokolwiek miał go w ogóle szukać? 

Stalkerzy to ludzie, którzy eksplorują Zonę na własną rękę, bez oficjalnych zezwoleń i przepustek, kryjąc się przed policją, strażnikami i ukraińską gwardią narodową. Krążą opowieści o pewnym Polaku, który spędził miesiąc w Prypeci dokarmiany przez turystów i zaprzyjaźnionych przewodników. O zapachu, jaki wokół siebie roztaczał słychać wręcz legendy. O tym, jak go z Zony oficjalną ścieżką, incognito wyprowadzano – też. W cudzej marynarce, bardzo brudnych dresach, glorii oraz smrodzie. 

Nazwa „stalker” nie wzięła się znikąd. Jest inspirowana filmem Andrieja Tarkowskiego i serią gier komputerowych, w których robi się dokładnie to, co w Czarnobylskiej Zonie: zwiedza świat po katastrofie. Ten Polak to sobie dobrze pozwiedzał.

Ale wróćmy do Putina. Myślałam o nim dużo w pewnym momencie pobytu w Zonie a konkretnie – w Drugiej Strefie Zony. Tam, gdzie znajduje się opuszczony kołchoz z rzędem identycznych domków; gdzie drewniane chaty w wysiedlonych wioskach zapadają się pod własnym ciężarem i gdzie na przestrzeni całych kilometrów jedynym śladem po obecności człowieka bywają rosnące wśród lasu i ogromnych chaszczy zdziczałe drzewa owocowe. 

Kołchoz w Maszewie. Fot: Andrzej Urbański

To właśnie wśród takich ostępów, po przeciwnych stronach czegoś, co kiedyś było drogą, stoją jedyne dwa porządne, murowane budynki wsi, która nazywała się Maszewo. 

Pierwszy to tzw. „dom władz”, który był siedzibą lokalnej komórki partyjnej. Zdradza to napis na wzmocnionych blachą drzwiach do jednego z pomieszczeń oraz polityczne hasła na wyblakłych, wiszących na ścianach plakatach i banerach; zdradzają też fragmenty dokumentów i zbutwiałych gazet walające się po kątach. 

Dom władz w Maszewie. Fot: Andrzej Urbański

Trzeba przejść przez wysoką trawę, aby dotrzeć do widocznego z okien budynku pomnika. Myślcie, co chcecie, ale stałam przy tym pomniku dobrych kilka minut – autentycznie wzruszona jego prostotą i dodatkowym symbolem, którym ozdobił go upływający czas. Odlana z betonu sylwetka żołnierza, ustawiona na niedużym cokole z napisem o pamięci lokalnych Bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-45, straciła bowiem twarz. Twarz odpadła obnażając zbrojenie nadające pomnikowi odpowiedni kształt. Ktoś wygrzebał ją z trawy i ustawił u stóp pomnika. Wygląda teraz trochę jak złożona w ofierze maska pośmiertna. I jak przestroga: że można zapomnieć jak ci Bohaterowie wyglądali, ale nie wolno zapomnieć, kim byli. Ani czego dokonali.

W skupieniu rozszyfrowałam każde z wyrytych cyrylicą imion i nazwisk, do głębi dotknięta faktem, że oto nie uczczono tu żadnego generała, który krył się przed deszczem w bezpiecznym namiocie; że oto uczczono Bohatera Zbiorowego – maluczkich, bez których jakikolwiek generał znaczyłby dokładnie nic. I nie zrozumcie mnie źle: ja nie mam żadnych złudzeń, co do tego, czym był ZSSR i „dyktatura proletariatu”. Po prostu sam symbol i gest uważam za znaczący, ważny i wzruszający.

Pomnik bohaterów Wojny Ojczyźnianej. Fot: Andrzej Urbański

To spod pomnika obok domu władz trafiłam do opuszczonej szkoły. Stoi po lekkim skosie, po drugiej stronie traktu. Za nią rozciąga się teren byłego kołchozu. Zdążyłam tylko przekroczyć zmurszały próg, kiedy w mojej głowie pojawiła się myśl:

„Putin”, no, cholera jasna „Putin”. „Putin” i „Putin” – dzwoniło mi w uszach, kiedy przechodziłam z klasy do klasy przestronnym korytarzem, z którego ścian złazi farba olejna w niemożliwym do zidentyfikowania kolorze. Szłam z pracowni biologicznej, w której walały się pomoce naukowe ilustrujące układ pokarmowy kurczaka i wyjście organizmów żywych na ląd, przez pracownię matematyczno-fizyczną z planszami do geometrii przestrzennej aż po pracownię językową, gdzie na ścianach wisiały obok siebie portrety i cytaty z Marksa, Lenina i Goethego obrazujące bliskość i przyjaźń pomiędzy narodami Sojuza i Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W głowie wciąż słyszałam tylko jedno: „Putin”. 

W końcu trafiłam do klasy, gdzie ewidentnie odbywały się zajęcia z tzw. przysposobienia obronnego, dziś zamienione w „edukację dla bezpieczeństwa”. Sama mam z zajęć p.o. niezwykle wspaniałe wspomnienia nauki bandażowania, wyścigów z noszami i innych atrakcji, które odżyły w otoczeniu porozrzucanych w kurzu i brudzie masek gazowych, instrukcji obsługi karabinu Kałasznikowa i map. To tam i wtedy oświeciło mnie, dlaczego w obecności patrzących na mnie zewsząd Lenina i Goethego przyszedł mi na myśl Putin. 

Szkoła w Maszewie. Fot: Andrzej Urbański

Władimir Władimirowicz urodził się bardzo daleko od Maszewa – w Leningradzie, dziś znanym jako Petersburg. Ponoć był rozpieszczany i absolutnie nie odnalazł się w szkole. Według książki Mashy Green „Putin. Człowiek bez twarzy”, wyrzucono go z organizacji pionierów za awanturnictwo i nie wróżono mu wielkiej kariery, chyba że przestępczą. Można się śmiać – ja się na przykład śmieję – że w jakiś pokrętny sposób ta przepowiednia się spełniła. Po studiach prawniczych, Putin trafił do KGB. Ukończył szkołę szpiegowską w Moskwie i w 1985 roku wyjechał do Berlina Wschodniego jako „dyplomata”, khe khm. A raczej werbunkowy dla tajnych współpracowników. 

I chyba na tego rodzaju kadry obliczona była szkoła w Maszewie: przestronna i zadbana, świetnie wyposażona, dwujęzyczna, dodatkowo ucząca umiejętności praktycznych takich jak władanie bronią. To nie było zwykłe, przy kołchozowe liceum w wiejskim rejonie Polesia. To najprawdopodobniej miała być kuźnia mocno zideologizowanych kadr i choć zapewne Lenin by się nie przyznał do Putina – i vice versa – to nie mam wątpliwości, że Putina by bez Lenina nie było. 

Ta myśl sprawiła, że moje skojarzenia pobiegły jeszcze dalej, dużo dalej na wschód – do Chin, by przypomnieć mi moment, w którym zdałam sobie sprawę, że Chiny, jakie znałam, Chiny gospodarczego i względnego obyczajowego otwarcia na świat, Chiny Igrzysk Olimpijskich z Pekinu i szanghajskiego Expo 2012 odchodzą i nie wrócą. 

W 2018 roku, po dwóch tygodniach pobytu w Syczuanie, poszłam w Szanghaju na pchli targ, o którym wiedziałam, że kupię na nim drobne pamiątki dla rodziny i znajomych w Polsce. Można tam było znaleźć wszystko: zapałki w pudełkach ozdobionych podobizną przewodniczącego Mao, kubki z rewolucyjnymi hasłami wojny domowej 1945-49, breloczki z czerwoną gwiazdą i inne, robione pod turystów gadżety, których symboliki nikt nie brał już w Chinach – a tym bardziej za granicą – poważnie. No więc poszłam i … nic takiego nie znalazłam. Nic. Były breloczki z nowym przewodniczącym Xi Jinpingiem, kalendarze z Xi Jinpingiem i jego małżonką Peng Liyuan, były koszulki z twarzą Xi na przodzie i kubki.

– Nie chce pani breloczka z Xi Jinpingiem? – zaczepił mnie sprzedawca – Ładny! 

– Z Xi Jinpingiem? – zmarszczyłam czoło, nieprzekonana. – Z przewodniczącym Mao to bym chciała. 

– Eeee tam – machnął na mnie ręką. – Wy tam na Zachodzie to jakieś fanaberie macie. A my tu wiemy, że kraj, aby być wielki potrzebuje jednego, silnego przywódcy. I my takiego na szczęście mamy.      

I pomyślałam, że w tym krótkim dialogu jest wszystko i coś jeszcze: cała historia ostatniego stulecia na Wschodzie bliższym i dalszym. Tak jak bez Lenina nie byłoby dziś Putina, tak bez Mao nie byłoby dożywotniego przewodniczącego Xi.

Urszula Kuczyńska
Urszula Kuczyńska
Urszula Kuczyńska: lingwistka i ekonomistka, aktywistka klimatyczna i publicystka, prowadzi bloga "Z energią", którego możecie znaleźć pod tym adresem: https://www.facebook.com/urszulakuczynskazenergia
ARTYKUŁY POWIĄZANE

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

NajNOWsze

NajPOPULARNIEJsze